Artykuły

"Tytanic" według Czechowa

Jan Buchwald, który cztery lata temu obejmując dyrekcję Teatru im. Wojciecha Bogusławskiego, rozpoczynał swój pierwszy kaliski sezon (ku lekkiemu zaskoczeniu krytyków) dość błahą, choć zabawną komedią Zapolskiej "Ich czworo" - żegna się ze sceną nad Prosną w zupełnie innym nastroju. Wyciszonym, refleksyjnym i wcale nie wesołym, raczej dekadenckim. "Wiśniowy sad" Czechowa, który wyreżyserował na zakończenie swej czteroletniej kadencji, to przedstawienie tak przeraźliwie smutne i przygnębiające, że aż trudno uniknąć tu - mimo całej dwuznaczności - słowa: beznadziejne.

Oczywiście wiemy nie od dziś, że Czechow zasadniczo mylił się twierdząc uparcie, że pisywał komedie. Udowodnili mu to przed Buchwaldem inni inscenizatorzy z wielkim Stanisławskim na czele. A cała seria znakomitych Czechowskich inscenizacji ostatnich lat, które m.in. mogli podziwiać kaliszanie podczas dorocznych majowych festiwali, uświadomiła nam ponad wszelką wątpliwość, że owe rozterki i zwątpienia, niepokoje i tragiczne przeczucia rozpadu czy kresu tamtego porządku świata, jakie nękały przewrażliwione i zbolałe dusze inteligencji rosyjskiej sto lat temu, znów znakomicie współbrzmią z nastrojami schyłku naszego stulecia, kiedy przyszłość rysuje się nam równie mgliście i niepewnie.

W kaliskim przedstawieniu jest jednak pewna dość istotna skaza, która przesądza o jego przesłaniu. Tutaj właściwie od początku, od pierwszej odsłony, pierwszych scen i dialogów, wszystko jest przesądzone. Wiadomo z góry, że wyrok historii już zapadł, wszystko zostało przegrane, nie ma szans na ratunek, nie ma nawet złudzeń. Podkreśla tę aurę beznadziejności także scenografia (uboga, przykurzona, nijaka, jakby niedokończona czy może już rozebrana?), a nawet szaro-brudna grafika programu. I choć na scenie nikt tego głośno nie mówi, wiadomo przecież, że ten statek na pewno pójdzie na dno.

A jeśli od początku wszystko wiadomo, to efekt jest trochę taki, jakby grać Czechowa od końca. Można i tak, ale - siłą rzeczy - sypie się w gruzy cała dramaturgia. Rodzi się za to gra pozorów. Gra, a właściwie jej ostatnie rozdanie, w którym wszyscy muszą wziąć udział i zgodnie z regułami doprowadzić tę ostatnią partię do końca. Więc choć wszyscy wiedzą, że

"Tytanie" tonie, orkiestra gra do końca... A Raniewska wydaje bal L śledziki anchois na śniadanie też muszą być.

Ale na dno z tym okrętem pójdzie tylko stary lokaj Firs, który za długo żył o co najmniej dwie epoki. Toteż jego niemodna już miłość, wierność, przywiązanie do chlebodawców, a nawet swoista mądrość i piękna filozofia życiowa prostego człowieka, nie są już nikomu potrzebne. Maciej Grzybowski, którego ostatnio rzadko mieliśmy okazję oglądać na scenie, stworzył niesamowitą postać starca już niedołężnego, zmęczonego życiem, ale ciągle wielkiego duchem. I za tę rolę przyznaję mu mojego "Oscara" - jedynego w kaliskim przedstawieniu.

Pozostali rozbitkowie - jeszcze tym razem - ujdą cało z topieli, aby włóczyć się bez sensu po obcym świecie, daremnie szukając tam miejsca dla siebie i odpowiedzi na podstawowe egzystencjalne pytanie "Kim jestem?". To pytanie, które u Czechowa zadaje sobie wprost zwariowana guwernantka, cyrkówka Szarlotta, dręczy także - mniej lub bardziej świadomie -inne postaci tego dramatu.

Kim jest Raniewska, powracająca z Paryża do rodzinnego domu? Już tylko kobietą przegraną, wypaloną z uczuć, dojrzałą do najtragiczniejszej wiedzy o sensie czy raczej bezsensie życia. Nie ma w niej radości życia, blasku, ciepła, nie ma nawet tajemnic. Jej przyjazd do domu, który miał być świętem, zamienia się w udrękę - także dla całego otoczenia. Pieczołowicie pielęgnowany mit pięknej i dobrej pani, kochającej ludzi i otoczonej miłością, pryska jak bańka mydlana. Nie pozostaje więc nic innego, jak wrócić do Paryża w ramiona niewiernego kochanka, bo przecież gdzieś trzeba się odnaleźć.

Tak zarysowana postać może pozostawiać pewien niedosyt, jednak gościnnie występująca w roli Raniewskiej Daniela Popławska, która przed laty debiutowała z powodzeniem na kaliskiej scenie i ma tu nadal wiernych wielbicieli, została bardzo gorąco przyjęta przez premierową publiczność i dosłownie zasypana kwiatami.

Brak tożsamości zdaje się być chorobą nie tylko gwałtownie ubożejącej i deklasującej się właścicielki ziemskiej. Dotyka wszystkich w rozpadającym się świecie, gdzie praktycznie nie ma już podziałów na panów i chłopów, a na salony zaprasza się zamiast generałów poczmistrza i naczelnika stacji. Dlatego pokojówka Duniasza bardziej przypomina panienkę z dworu niż bezbarwna Waria, a lokaj Jasza zachowuje się jak salonowy lowelas. Oj, miał rację stary Firs, że wszystko zaczęło się od "nieszczęścia", jakim było... zniesienie pańszczyzny. Bo do każdej nowej sytuacji - także do wolności - dojrzewa się z trudem, a nawet największe dary losu mogą okazać się ciężarem nie do udźwignięcia.

Klasyczną hybrydą czasów transformacji - szczególnym zlepkiem cech osobniczych - jest Łopachin (Jarosław Witaszczyk), który ma twardy chłopski charakter, kupiecki zmysł do interesów, ale także delikatne ręce i wrażliwą duszę. Kim jest? Może po prostu pańskim bękartem, a może już typem nowego człowieka na miarę przyszłych czasów. Z interesami radzi sobie świetnie, ale z uczuciami kiepsko. Jemu też szczęście nie będzie pisane.

Za burtą tonącego okrętu ale także i poza nurtem nowego życia pozostają też rezonerzy, jak wieczny student Trofimow (Jakub Ulewicz), intelektualista, ale i typowy nieudacznik, który zupełnie nie wie, co zrobić ze swą wiedzą, mądrością, szlachetnością uczuć; jak starzejący się, naiwny i bezbronny Gajew (Janusz Grenda), który daremnie odwołuje się do tradycyjnych norm i pojęć, aby zrozumieć nowe czasy. Chyba po raz pierwszy w "Wiśniowym sadzie" Gajew nie jest tylko kabotynem czy nieszkodliwym gadułą, ale człowiekiem poszukującym sensu - nawet w monologu wygłaszanym do szafy -którego przecież odnaleźć nie może.

Jeśli więc ktokolwiek ma szansę ocaleć z katastrofy "Tytanica", to tylko najmłodsza Ania, która dużo rozumie i czuje, ale jest jak czysta nie zapisana karta (ciekawy debiut studentki Kamy Kowalskiej).

Biedni ludzie, oderwani od korzeni, zagubieni w obcym im świecie, w którym tak trudno poczuć się znów sobą. Kto wie, może więcej było ich na widowni niż na scenie?

Bez płaczących brzóz, pastelowych nastrojów, półcieni i półtonów, szeptów i krzyków dusz ludzkich, poetyckich metafor, mglistych aluzji, wysublimowanych sensów, nawet bardzo wielkich kreacji i tradycyjnej symboliki wiśniowego sadu - kaliska inscenizacja dramatu Czechowa nie jest spektaklem pięknym ani porywającym, ale przecież mądrym i zdumiewająco współczesnym. Dlatego warto zobaczyć jej niespójność, zubożenia, a nawet nieporozumienia i błędy, których wyliczeniem zajęli się już skwapliwie inni recenzenci.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji