Artykuły

Fikcja, która szuka prawdy

- Nie jestem sędzią ani prokuratorem. Dziennikarz, filmowiec, dramaturg tę samą historię mogą opowiedzieć sprzecznie, choć opierają się na tych samych faktach i dokumentach. Wszędzie bowiem czai się interpretacja - mówi Tadeusz Słobodzianek, dramaturg, reżyser, dyrektor Teatru Na Woli w Warszawie, nominowany do Nagrody Literackiej Nike 2010 za dramat "Nasza klasa".

Anna Bikont: Jak się pisze sztukę teatralną? Tadeusz Słobodzianek: Bierze się duży zeszyt, najlepiej w kratkę. Na pierwszej stronie pisze się: autor, tytuł, podtytuł i spis postaci. Na drugiej: konspekt całości. Na trzeciej: scena pierwsza, didaskalia dotyczące przestrzeni, w jakiej dzieje się scena pierwsza. I pisze się. Wiecznym piórem od brata. Po kolei. Żeby jak najszybciej dojść do końca. Na samych nieparzystych stronach. Na parzystych notuje się pomysły, które przychodzą do głowy w trakcie. Czytałem gdzieś, że Lenin tak pisał swoje dzieła. No, a potem zaczyna się przepisywanie i poprawianie na komputerze. I skracanie. W nieskończoność.

Którą postać najdłużej poprawiałeś w "Naszej klasie"?

- Zygmunta. Nie chciałem, żeby to było wcielone zło. Tę rolę miał grać w pierwotnej wersji Robert Więckiewicz i wciąż marudził, że nie ma motywu, że postać jest płaska, że ciągle gra takie czarne charaktery, a on ma w środku małe aksamitne pudełeczko i chciałby je pokazać. Kiedy w końcu zrozumiałem, na czym to małe aksamitne pudełeczko polega, i skonstruowałem tę rolę tak, aby to pudełeczko w niej było, okazało się, że Więckiewicz nie ma czasu go zagrać, bo ma jakiś film, w którym, mam nadzieję, aksamitne pudełeczko uda mu się znaleźć.

Z trudnością przychodziło mi czytanie o Zygmuncie jako wzorowym ojcu rodziny, i jeszcze zdolnym do jakiejś refleksji. "Przesraliśmy to nasze życie, Heniek, gdzie był Bóg?" - pyta kolegę z klasy, który został księdzem. Rozmawiałam z pierwowzorem - Zygmuntem Laudańskim, który wraz z bratem Jerzym wyróżniał się nawet wśród najbardziej aktywnych sprawców jedwabieńskiego mordu z 10 lipca 1941 r. I choć tyle lat minęło od zbrodni, to było porażające spotkanie.

- Ale "Nasza klasa" nie jest sztuką o braciach Laudańskich. Nie przesadzałbym też z tym "wzorowym ojcem rodziny". Zygmunt po prostu kocha swojego syna i ma nadzieję, że jego syn będzie miał lepsze i uczciwsze życie niż on. Tylko tyle i aż tyle.

Nie myślę też o tej rozmowie Zygmunta z Heńkiem, czyli komunistycznego aparatczyka z katolickim aparatczykiem, w kategoriach "zdolności do refleksji", to raczej ironicznie pokazana spowiedź, po której morderca dostaje rodzaj rozgrzeszenia i w efekcie po śmierci zostaje pochowany z pompą na przykościelnym cmentarzu.

W twojej sztuce tylko jednej osobie nadałeś nazwisko - Jakubowi Kacowi.

- Nie potrafię odpowiedzieć dlaczego.

Według Szmula Wasersztejna, ocalałego świadka zbrodni w Jedwabnem, który zdał po wojnie relację, "Polacy ukamienowali cegłami Jakuba Kaca" jeszcze dwa tygodnie przed zbiorowym mordem wszystkich jedwabińskich Żydów w stodole. Krążyłeś wokół tej postaci, od kiedy postanowiłeś napisać sztukę o Jedwabnem. Wiadomo było o nim niewiele poza tym, że był starym rymarzem, który miał zakład na rynku.

- Córka Śleszyńskiego, w którego stodole spalono jedwabińskich Żydów, mówi w filmie dokumentalnym Agnieszki Arnold, że "srał pod Kościołem". Tak mówili ci, którzy szukali usprawiedliwienia dla tego, co zrobili. W materiałach, które opublikował IPN, nie ma na ten temat żadnych śladów.

A mój Jakub Kac jest młodym intelektualistą, socjalistą i bundowcem, który jesienią 1939 r., po wejściu Armii Czerwonej, ze strachu zostaje sowieckim urzędnikiem, co sam uważa za zdradę swoich ideałów. Ale jego szkolni koledzy idą znacznie dalej: oskarżają, sądzą i karzą, co okazuje się wielkim naruszeniem porządku świata i w konsekwencji prowadzi do następnych tragedii.

Myśląc o moim Jakubie Kacu, myślałem bardziej o Józefie K. zarżniętym w starym kamieniołomie niż o rymarzu ukamienowanym na rynku w Jedwabnem. Być może w sensie metaforycznym jest to ta sama osoba.

Stworzyłeś postać Menachema, która jest jakby wyjęta z antysemickiego stereotypu: Żyd, który się mści na Polakach, katując polskich patriotów w ubeckich kazamatach. Menachem, podobnie jak Szmul Wasersztejn, wojnę przeżył schowany u polskiej chłopki. Nawet tak przyzwoity historyk jak Tomasz Strzembosz bez sprawdzenia zaraz uwierzył, że Wasersztejn był w UB, i długi czas nie był w stanie się rozstać z tą atrakcyjną wersją. Tymczasem Wasersztejn dzięki swojej przedsiębiorczości został kostarykańskim potentatem w dziedzinie obuwia, a z żadnym UB nie miał nigdy do czynienia.

- Podobieństwo między Wasersztejnem a Menachemem jest takie, że obu przechowała z narażeniem życia zakochana w nich polska dziewczyna i że obaj ją w końcu na skutek rozmaitych okoliczności porzucili.

I tu się kończy podobieństwo. Mój Menachem ma bowiem więcej z przystojnego, noszącego białe garnitury i pachnącego Yardleyem przyjaciela artystów i pisarzy, czyli pułkownika Różańskiego, niż Wasersztejna, niewysokiego mężczyzny o wielkich uszach i wielkim talencie organizacyjnym. Ale Różański to Różański, Wasersztejn to Wasersztejn, Menachem to Menachem.

A pewien stary zaniedbany sprzedawca żelaznego badziewia na bazarze w Jaffie, który z wielką miłością opowiadał mi o Mokotowie lat 50., knajpach i warszawiankach, o których mówił, że są najpiękniejszymi kobietami na świecie, to stary sprzedawca żelaznego badziewia.

Tak jak Zocha, polska dziewczyna, która ratuje Menachema, nie jest Antoniną Wyrzykowską spod Jedwabnego, która uratowała siedmiu Żydów, w tym Wasersztejna. Ale gdzieś nią jest.

- W inspiracji tak. Podobny typ szlachetnej naiwności.

Zocha ratuje Menachema, ale odmawia podania wody Dorze, jego żonie, która w upalny dzień mordu, trzymając niemowlę na ręku, mdleje z pragnienia na rynku. Wyrzykowska - przeciwnie. Jeździła do getta, przemycając żywność.

- Nie wątpię w szlachetność Wyrzykowskiej. Zocha to jednak ktoś inny. Ma męża antysemitę, który jest jednym z przywódców pogromu. Zocha ukrywa w oborze Menachema, którego kocha, a z jego żoną Dorą łączą ją złożone relacje.

W Londynie reżyser i aktorka grająca Zochę interpretowali to w ten sposób, że Zocha, która jest córką służącej i nie zna swojego ojca, a wychowywała się w domu Dory, gdzie jej matka była służącą, przypuszcza, że jej ojcem jest ojciec Dory. I że od dzieciństwa obie rówieśnice łączy skomplikowana zależność. Do tego dochodzi wspólny mężczyzna. W tym odruchu niepodania wody kryje się też może jakiś gest wyrównania za te relacje, w których Zocha wciąż przegrywa i dlatego w krytycznym momencie ta dobra dziewczyna zachowuje się tak, jak się zachowuje. Ciągnie się to zresztą za nią i cierpi z tego powodu do śmierci. Zgodzisz się, że ta londyńska interpretacja była jakoś przekonywająca.

Postacie Władka i Marianny są wzorowane na losach Stanisława Ramotowskiego i jego żony Marianny, niegdyś Racheli Finkelsztejn, uratowanej przez niego z pogromu. U ciebie, gdy już są starzy obydwoje, Władek chce w telewizji oglądać tylko strzelaniny, a Mariannie marzy się oglądanie dokumentów po angielsku. A to, co było fascynujące w tej parze, to przełamanie stereotypów. On, chłop polski, był fantastycznie otwartą, inteligentną osobą. To on chciał oglądać w telewizji zachodnie stacje. A ona, Żydówka z przedwojenną maturą, nie chciała nic wiedzieć, nic czytać, siedziała cały dzień na zydlu i odmawiała różaniec. U ciebie Władek jednego dnia, w dzień mordu, ratuje życie Mariannie, a potem przez 60 lat jej to życie marnuje. Obserwowałam Ramotowskich z bliska. To nie on zmarnował jej życie. Ona już była tak naznaczona tym, jak zginęła jej rodzina, jej świat, że już nie chciała niczego więcej od życia, niż dożyć je cichutko, niezauważona.

- To jest twoja interpretacja. Istnieje jednak w powszechnej świadomości jeszcze druga, widoczna w filmie Agnieszki Arnold, z której wynika coś zupełnie odwrotnego. Np. to, że Marianna wobec obcych doskonale odgrywa swoją rolę wiejskiej baby klepiącej różaniec, która nie chce rozmawiać o przeszłości, a wszystkie próby odwoływania się do jej żydowskiego pochodzenia traktuje jako prowokację i nie podejmuje tematu. Kiedy jednak zaczyna mówić, a to w filmie wyraźnie widać, porusza tym, co mówi. Spod przyrośniętej do twarzy maski wyłania się wrażliwa i mądra stara kobieta, która wie, o czym mówi, a swoją rolę katoliczki gra do tego stopnia serio, że kompromituje nie tylko otaczających ją katolików, Polaków, ale też Kościół i księży, właściwie - można powiedzieć - całe chrześcijaństwo!

A jej mąż - przy całym moim szacunku dla niego - wypada przy niej jak mitoman.

Pamiętasz, jak byliśmy u Ramotowskich? Opisujesz to w swojej książce. Zapamiętałem to inaczej niż ty. Ona w ogóle nie chciała się nawet przywitać. Po prostu nie odklejała się od telewizora. Pamiętam, że zapytałem pana Stasia o ich wesele. A on zaczął opowiadać. To, co opowiadał, zwaliło mnie z nóg. Jak to możliwe? Facet, który jest antysemitą z wychowania, z zasobem tych parafialnych polskich słów i pojęć o Żydach, uratował Żydówkę i jest jednocześnie antyklerykałem, na złość żonie, która jest przechrztą i manifestuje swój katolicyzm? Jak to są stereotypy, to w takim razie co to jest typ i archetyp?

On miał całkiem nieparafialne pojęcie o Żydach. I nie był antyklerykałem, by zrobić żonie na złość, tylko przyzwoitym i wrażliwym człowiekiem, który jeszcze przed wojną nie mógł słuchać antysemickich kazań księży. W jego rodzinnym Radziłowie wikary chodził na czele endeckiej bojówki wybijającej Żydom okna.

- Pamiętam, jak opowiadał o drodze bryczką do kościoła i jak potem na weselu bawili się jego rodzina i koledzy, którzy kilka dni wcześniej strzelali do Żydów i wrzucali ich żywcem do ognia, jak z tych samych karabinów strzelali na wiwat, a matka, siostra i kaleki siostrzeniec Racheli, którzy wtedy jeszcze żyli, siedzieli pod piecem i nawet nie zaproszono ich do stołu, bo jedzenie było, wiadomo, jakiego Żydzi nie jedzą. No, ale ja nie chcę nikogo oskarżać ani osądzać, kiedy mamy do czynienia z dramatem, tragedią

Dlaczego nie?

- Bo nie jestem ani sędzią, ani prokuratorem, ani Panem Bogiem. A nawet dziennikarz i filmowiec w dobrej wierze opowiadający o tej samej sprawie mogą opowiedzieć ją sprzecznie, chociaż opierają się na tych samych faktach i dokumentach. Wszędzie bowiem czai się interpretacja.

Dlatego wolę opowiadać zmyślone - choć oparte na prawdziwych wydarzeniach - historie i budować w nich prawdziwe relacje pomiędzy wymyślonymi postaciami. Inaczej mówiąc - tworzyć fikcję, która jest podobna do rzeczywistości, ale sama do bycia nią nie pretenduje, choć pretenduje do poszukiwania prawdy.

***

"Nasza klasa", Tadeusz Słobodzianek, słowo/obraz terytoria, Gdańsk

Jeden z pierwszych utworów nawiązujących do zbrodni w Jedwabnem. Opowiada dzieje Polaków i Żydów, przed wojną uczniów jednej klasy szkolnej w miasteczku przypominającym Jedwabne - od tamtego czasu po współczesność. Gdy umiera marszałek Piłsudski, na koegzystencji uczniów cieniem kładzie się atmosfera antysemickich uprzedzeń. Po wybuchu wojny do miasteczka wkraczają najpierw Armia Czerwona, a potem Niemcy. Rozpiętość postaw jest ogromna - Polacy tworzą organizację podziemną, ale też kolaborują - zarówno z NKWD, jak i z Niemcami. Żydzi z ulgą witają Rosjan, a gdy wkraczają Niemcy, większość z nich zostaje zamordowana. Po wojnie niektórzy z ocalałych z masakry zasilają aparat UB, zyskują możliwość zemsty na dawnych oprawcach. W końcu większość bohaterów usiłuje ułożyć się jakoś z rzeczywistością - ludowej Polski, Izraela i Ameryki. Ironiczny tytuł odnosi się do wspólnoty - kruchej, ale realnej - która potem nieodwracalnie się rozpada, zamieniając się we wspólnotę złej pamięci. Z zaklętego kręgu krzywd i resentymentów nie ma wyjścia. Sztuka Słobodzianka zaczyna się od wyliczenia dramatis personae wraz z datami narodzin i śmierci. Bohaterowie od początku są duchami, upiorami albo - jak kto woli - trupami. Ich język - potoczny, naiwny i brutalny - zostaje spleciony z językiem popularnych wierszyków i piosenek dla dzieci. Słobodzianek podejmuje archetypy dramatu romantycznego i nawiązuje polemicznie do "Umarłej klasy" Kantora.

W październiku w londyńskim National Theatre odbyła się premiera "Our class" według dramatu Słobodzianka, wysoko oceniona przez brytyjskich krytyków. Akcja spektaklu zaczyna się w roku 1925 - dziesięcioro bohaterów, Polaków i Żydów, przekomarza się podczas lekcji, organizuje wspólne gry, rywalizuje o względy dziewczyn, planuje przyszłość...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji