Artykuły

Marivaudage l'américaine

Sztukę Gibsona "Dwoje na huśtawce" można by też określić jako grę miłosną z telefonem. Zaczyna się ona i kończy rozmową telefoniczną. Aparat telefoniczny jest trzecim aktorem tego "diadramu". Od biedy można sobie wyobrazić taką sytuację życiową bez jego udziału - bez jego pomocy właściwie nie podobna napisać tej sztuki dramatycznej, nie podobna obronić jej na scenie.

Jak wszystkie sztuki Marivaux (a napisał ich i nastroił na jeden ton bez mała 30), jest ona analizą miłości, historią jednego związku między młodą kobietą i mężczyzną w średnim wieku. Ale jak telefon zastąpił "subretkę", usłużną, sprytną, wygadaną pokojówkę (czy też jej ścisły odpowiednik męski), tak styl mówienia o miłości i przeżywania miłości w tym amerykańskim "marivaudage'u" niczym nie przypomina konwencji XVIII-stowiecznej. Ta miłość nie jest rafinowana, wydelikacona, nieśmiała. Przeciwnie, wydaje się brutalna, prymitywna, wyzywająca. Odmiennie niż rozmaite Sylwie i Doranty, bohaterowie Gibsona dopowiadają wszystko do końca, nie udają dziewiczej niewiedzy. W tej sztuce nazywa się po imieniu czynności fizjologiczne, mówi się bez ogródek o dolegliwościach cielesnych. Wiadomo nawet w którym miejscu sceny znajduje się W.C. Mało tego że się wie. Bez jego udziału jako jednego z "wyjść" scenicznych nie było by t.zw. "retardacji", związek zostałby skonsumowany o jedną noc wcześniej, partner nie odpowiedziałby przekorą na butadę partnerki. Można więc powiedzieć, że jest to - anti-"marivaudage". Jeśli jest tu afektacja, to w przeciwną stronę, nie w stronę czułostkowości, "préciosité", lecz szorstkiej, cierpkiej prawdomówności.

Ale mimo to, może nawet dzięki temu, "Dwoje na huśtawce" są sztuką nie pozbawioną zdolności wzruszania, komedią nie pozbawioną głębszego, smutnego spojrzenia na życie. Bo jej bohaterzy, to bynajmniej nie zawodowcy miłości z braku innych zajęć, jak ładnie ubrane, beztroskie, społecznie ustabilizowane pary Marivaux. Ona jest tancerką, której się nie powiodło, ciężko borykającą się z życiem. On - prowincjonalnym adwokatem, który wyrwał się spod upokarzającej kurateli żony i teścia. Ona ma nadwyrężone zdrowie, on - stargane nerwy. Oboje są zgubieni w kamiennej dżungli Nowego Jorku, samotnie walczą o prawo istnienia.

Miłość ich nie składa się z samych uniesień. Urażają się wzajemnie w bolesne miejsca, następują sobie na urazy. U końca sztuki rozchodzą się w przeciwne strony: on do zabitej deskami Nebraski i żony, bez której nie może żyć, ona do swego ,,flat"u z telefonem i W.C. Ale ten miłosny epizod pomnaża ich wiedzę o sobie samych i o świecie. I naszą również.

Za to należy się wdzięczność autorowi, który otrzymał ją zresztą w monecie olbrzymiego powodzenia po obu stronach Atlantyku, p. Zygmuntowi Zimandowi, który pod złożonym od wielu lat w lamusie i w dobrą porę odkurzonym szyldem Teatru Rozmaitości pokazał Ewę Radzikowską i Kazimierza Pawłowskiego.

Pani Radzikowska jest młodziutką aktorką już powojennego chowu o sporej wiedzy technicznej, jeszcze większej intuicji i wyobraźni psychologicznej. Ma dużo kobiecego ciepła, ujmującej prostoty i szczerości. W roli Gizeli jest jednocześnie dziecinna i sceptyczna, dojrzała i uroczo naiwna, weredyczna i zachwycająco czuła, bezbronna i mężna. Prowadzi dialog z wielką swobodą i wyrazistością. W końcowej scenie pożegnalnej, w wyznaniu miłosnym przez telefon wznosi się na ten poziom, na którym widz ma poczucie obcowania z pełną ludzką prawdą. Szczególnie uderza w niej niespodziewane kontrastowanie głosowe, nagłe przechodzenie od średniego do wysokiego rejestru. Może nie jest to urojenie akustyczne, że dosłyszeliśmy w jej głosie nową nie znaną nam melodie, nieznaną intonacje codziennej polszczyzny, bo także muzyka mowy, jak jej skład słowny, jest czymś żywym i zmiennym. Również w tym sensie p. Radzikowska jest posłańcem, którego posłanie przyjęliśmy nie bez wzruszenia i odwzajemniamy najlepszymi życzeniami.

Pan Pawłowski, wychowanek przedwojennego Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej i uczeń Aleksandra Zelwerowicza, od kilku lat przebywający we Francji i w stopniu w jakim to jest możliwe dla cudzoziemca wprowadzony na sceny paryskie jako "Cazio" (Kazio), lojalnie i godnie partneruje młodszej koleżance. Jeśli tu ówdzie ociera się o monotonie, szczególnie przekonywająco brzmią w jego ustach tony znużonego cynizmu i nagłe rozświetlenia tkliwości. Przypada mu również zasługa reżyserii dobrze wypunktowanej, utrzymanej w ostrych kontrastach, a przede wszystkim mocno osadzonej każdym słowem we wnętrzu odtwórców.

Londyńskie "Ognisko" oddało mu w osobach p. Jana Smosarskiego (meble i oszczędnie zamarkowane dekoracje na czarnym tle) i p. Feliksa Stawińskiego, pomysłowego, sprężystego "light designer", swoje skromne lecz w tym przypadku wystarczające możliwości.

Zwraca uwagę przekład anonimowy, lecz bardzo płynny, "mowny", pełen soczystej charakterystyczności.

[data publikacji artykułu nieznana]

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji