Artykuły

Will Szekspir Superstar

Zbliżająca się warszawska premiera "Les Miserables" według Yictora Hugo to kolejny dowód, że musical chętnie inspiruje się klasyczną literaturą - pisze Tadeusz Nyczek w Przekroju.

Naprawdę lubisz musicale? - spytał mnie kiedyś przyjaciel, człowiek mądry i oświecony. - Naprawdę. - Te śpiewane głupoty? Fikanie nogami? Historyjki o chińskich hrabinach zakochanych w perskich szejkach? - Chyba zwariowałeś - powiadam mu. - Pomyliłeś musical z wodewilem i operedcą. Gdzie ty żyjesz? Widziałeś "Skrzypka na dachu"? Albo "Miss Saigon"? Nie? "Chicago" też nie? Ale o "Hair" słyszałeś? To o chłopakach, którzy odmówili pójścia na wojnę w Wietnamie. Gdzie masz tam chińskie hrabiny?

Nostalgiczne prostytutki

Musical kojarzy się z Ameryką, przede wszystkim z nowojorskim Broadwayem. Jednak naprawdę urodził się w Anglii, na West Endzie, w najsłynniejszej dzielnicy rozrywkowej Londynu, ponad sto lat temu. Długo był niewybredną komedią niewiele odbiegającą od europejskiej operetki. Ale gdy w latach 40. na zakochaną w nowej formie broadwayowską scenę weszło nowe pokolenie wspaniałych amerykańskich kompozytorów i poetów z Cole'em Porterem na czele, wszystko się zmieniło. Musical zaczął opowiadać o zwykłym życiu zwykłych ludzi w Ameryce, poszedł po inspiracje na prowincję, znajdował tematy w toczącej się albo właśnie zakończonej wojnie. A potem nic już nie było w nim jak dawniej. Wszysdco się zmieniło, gdy zaczął sięgać po teksty z literatury klasycznej. I to nie tylko dramatycznej, lecz także epickiej, odległe od tego rodzaju sceny jak katedra Notre Damę od Pałacu Kultury.

Spektakl w Romie (premiera 25 września) będzie drugą - po gdyńskiej z roku 1989 - polską premierą "Les Miserables". Pomysł oparcia libretta musicalu na ponurej XIX-wiecznej powieści Victora Hugo, której głównym bohaterem jest były galernik, a akcja dzieje się w lochach, kanałach i podziemiach Paryża, wydawał się szalony. Śpiewający nędzarze (nędznicy, jak głosi lekko niezręczny polski tytuł tej powieści)? To zakrawa na umysłowy kicz, niemal nadużycie. I rzeczywiście można by tak pomyśleć, gdyby nie pewien niemiecki dramaturg, który w 1928 roku napisał sztukę zatytułowaną "Opera za trzy grosze", a pewien również niemiecki kompozytor stworzył do niej muzykę.

Akcja dzieje się w środowisku, delikatnie mówiąc, złodziejsko-kurewsko-przestępczego półświatka londyńskiego Soho, bohaterem jest nożownik, a mimo to nostalgiczne pieśni prostytutek stały się żelaznym kanonem teatru nie tylko muzycznego. Pan nazywał się Bertolt Brecht i śmiało można go uznać za ojca "czarnego musicalu". Światowa prapremiera "Opery" odbyła się w roku napisania sztuki w Berlinie i, teoretycznie rzecz biorąc, można tę datę przyjąć za początek musicalu literackiego. Już rok później utwór ów wystawił Teatr Polski w Warszawie, co świadczyło o czujności dyrektora Szyfmana.

"Les Miserables" Claude'a-Michela Schónberga i Alaina Boublila, których światowa prapremiera odbyła się w paryskim Palais des Sports w 1980 roku, otworzyły przy okazji nową epokę w dziejach musicalu, przełamując absolutną angielsko-amerykańską hegemonię w tej dziedzinie sztuki. Byli produktem stricte francuskim - od tego czasu Francja stała się trzecim musicalowym mocarstwem. Międzynarodową sławę "Nędzników" ugruntował późniejszy o 18 lat musical "Notre Dame de Paris" Richarda Cocciante'a i Luca Plamondona ze słynnym za chwilę Kanadyjczykiem Garou w roli potwornego dzwonnika Quasimodo. Powtórka z Victora Hugo świetnie się sprawdziła. "Notre Damę de Paris" do dziś jest superhitem z najwyższej półki, zawędrował nawet do Rosji. Do nas nie dotarł, choć kilka lat temu było blisko; wszysdco rozbiło się jak zwykle o pieniądze i fatalnie rozegraną sprawę kontraktu.

Złośnica na Broadwayu

Najpopularniejszym dostarczycielem tematów dla musicalu literackiego jest od dziesiątek lat ojciec Szekspir, bez którego nie byłoby połowy teatru na świecie. W1948 roku wielki Cole Porter napisał muzykę i piosenki do przewrotnego libretta opartego na "Poskromieniu złośnicy". Rzecz nosi tytuł "Kiss Me, Kate". Spektakl na Broadwayu szedł ponad tysiąc razy, a film George'a Sidneya, pięć lat późniejszy, na długo stał się kinowym przebojem. Spolszczona wersja tytułu autorstwa duetu Marianowicz-Minkiewicz brzmiała trochę infantylnie, acz wiernie: "Pocałuj mnie, Kasiu". Ale chyba nie tylko dlatego warszawska premiera w Teatrze Komedia z 1957 roku niezbyt się udała. Dlaczego zatem? Po prostu począdd polskiego musicalu były trudne. Tradycję mieliśmy od operetki, jedynie słusznym kierunkiem był wschód, Broadway uchodził za symbol burżuazyjnego kiczu, no i nie było dobrych wykonawców. Do musicalu potrzebni są artyści o specjalnych umiejętnościach, a skąd mieliśmy ich wziąć?

Jeszcze większym hitem za oceanem okazało się "West Side Story" na motywach "Romea i Julii". Dzieło Leonarda Bernsteina z 1957 roku okazało się kolejnym kamieniem milowym w dziejach gatunku. Sławę scenicznej "West Side Story" znakomicie podtrzymał cztery lata późniejszy głośny film Robbinsa i Wise'a z Natalie Wood jako Marią/Julią, a piosenki Bernsteina do dziś można usłyszeć w radiu jako niezniszczalne przeboje.

I w Polsce wystawiano "West Side Story", choć bez większego sukcesu. Ciekawsza była rodzima wersja "Romea i Julii", którą w 2004 roku zademonstrował znany polski duet kompozytorsko-choreograficzny Janusz Stokłosa-Janusz Józefowicz. Jeśli "West Side Story" była historią miłosną wplecioną w wojny nowojorskich gangów młodzieżowych lat 50., Szekspir warszawski stal się nieco knajacką opowieścią z życia bananowej młodzieży końca XX wieku. Ale i tak stare "West Side Story" zdecydowanie wygrało tę konkurencję. Lepiej wyszedł nam inny Szekspir - "Sen nocy letniej" z muzyką Leszka Możdżera, wystawiony w 2001 roku przez Wojciecha Kościelniaka w gdyńskim Teatrze Muzycznym.

Szekspir przetarł drogę kolejnym realizacjom "musicalu literackiego". "My Fair Lady" zainspirowana sławnym "Pigmalionem" GB. Shawa, historią prostaczki przemienionej w salonową damę, podbiła świat, począwszy od nowojorskiej premiery w 1956 roku; Julie Andrews grająca Elizę nie schodziła ze sceny przez dziewięć lat. W świetnej ekranizacji filmowej wystąpiła Audrey Hepburn, w Polsce "My Fair Lady" weszła do repertuaru blisko 20 teatrów. Był to, jak powiadają, pierwszy polski sukces musicalowy z prawdziwego zdarzenia. Wprawdzie operetka wciąż miała się dobrze, ale Polacy już zaczynali dostrzegać uroki anglo-amerykańskiego przeszczepu.

Potem już poszło. Przełożono na musical Dickensa i Cervantesa, Stevensona i... tak, samego Tołstoja. My dołożyliśmy do tego zestawu Mickiewicza, Żeromskiego, Sienkiewicza, Singera i Dołęgę-Mostowicza. W słynnej nowojorskiej adaptacji "Don Kichota" - "Człowieku z La Manchy" - w roli błędnego rycerza wystąpił Jacques Brel, a w późniejszym o kilka lat filmie - Peter 0'Toole wraz z Sophią Loren. "Upiór w operze" według sensacyjnej powieści Gastona Leroux, jeden z najsłynniejszych musicali wszech czasów, osiągnął na samym Broadwayu ponad 8 tysięcy spektakli, a łącznie z wersją londyńską - ponad 17 tysięcy, co stanowi rekord absolutny. Był to przy okazji dalszy ciąg fenomenalnej kariery kompozytora Andrew Lloyda Webbera, autora innych wielkich światowych przebojów: rock-opery "Jesus Christ Superstar", "Evity" wreszcie "Cats" na motywach wierszy T.S. Eliota.

Kopciuszek podnosi głowę

Zarówno "Upiora w operze", jak i "Koty" wystawił w ostatniej dekadzie w Romie Wojciech Kępczyński. Obie premiery (choć nie tylko one) ostatecznie przekonały polską widownię, że przestaliśmy być musicalowym Kopciuszkiem. To kwestia nie tylko poziomu artystycznego, lecz także pieniędzy; Kępczyński okazał się równie doskonałym artystą co skutecznym producentem. Efekt ten, że Roma to już dziś najwyższy światowy poziom.

Szczęśliwie Kępczyński nie jest sam. Wojciech Kościelniak z "Idiotą" na motywach Dostojewskiego i przede wszystidm ubiegłoroczną rewelacyjną "Lalką" według Prusa dzielnie dotrzymuje mu kroku, udowadniając, że autorskie szukanie inspiracji w literaturze z najwyższej półki popłaca nie mniej niż transplantacja znanych przebojów.

Ostatnie lata polskiego musicalu pokazały, że i nas, nędzników znad Wisły, stać na konkurowanie z Broadwayem. Gdyński Teatr Muzyczny, Teatr Rozrywki w Chorzowie, Gliwicki Teatr Muzyczny czy wrocławski Capitol to już dziś - obok Romy - musicalowe sceny pierwszej jakości. Przegraliśmy swego czasu "Metro" w Nowym Jorku, ale w Polsce spowodowało ono mentalny przełom na miarę "West Side Story" i "My Fair Lady". Dziś łatwa do przewidzenia hipoteza, że "Les Miserables" będą wielkim sukcesem, nikogo już nie powinna zdziwić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji