Artykuły

Gdy zabrakło muzy...

Gorącym lipcowym wieczorem odbyła się długo oczekiwana i odpowiednio wcześniej reklamowana przez prasę premiera "Wyzwolenia" w Teatrze Polskim czyli u Kazimierza Dejmka. Goście na premierą stawili się licznie, przewidując szczególne atrakcje, także pozaartystyczne. Jakoż dało się widzieć paru popularnych idoli, jednych z żonami, innych - bez. Takie jednak sensacje towarzyskie dziś cieszą wyłącznie bardzo młode panienki, z zapałem plotkujące po kawiarniach i w kolejkach. Prawdziwi koneserzy czekali na mocniejsze wrażenia.

"Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego nie jest grywane zbyt często w naszych teatrach. Niektórzy z mas mają dotąd w pamięci wielkie przedstawianie Konrada Swinarskiego w Teatrze Starym w Krakowie, a pokazane takie w Warszawie w ramach Spotkań Teatralnych. (Przeniesienie de teatru telewizyjnego, nie było, niestety, udane. Być może dlatego, że zostało utrwalone już po tragicznej śmierci swego Twórcy). Tamto przedstawienie, przywiezione do Stolicy miało tylu chętnych widzów, że pod teatrem działy się iście piekielne sceny: nie udało się wejść na widownię ani ministrowi, ani też ówczesnemu I sekretarzowi KW, parę osób w ścisku pomdlało, innym, połamano żebra. Widownia była tak szczelnie wypełniona, jak to nigdy przedtem ani potem nie zdarzało się Teatrowi Dramatycznemu. Młodzież stała, a potem siedziała we wszystkich przejściach między fotelami, zajmowała także schody, prowadzące na sceną.

Było coś niezmiernie wzruszającego w tym, że wszyscy widzowie na gapę ściągnęli do teatru tak tłumnie, by oglądać polską klasyką, wielki repertuar narodowy. Ten przepełniony po brzegi teatr uciszył się momentalnie w chwili gdy kurtyna poszła w górą.

Przedstawienie rzeczywiście było niezwykłe, bo reżyser nie kreślił tekstu Wyspiańskiego, a Konrad prawie nie schodził ze sceny w tym długim i trudnym przedstawieniu. To była wielka rola Jerzego Treli, sekundowała mu Anna Polony w roli Muzy. Barwa tego widowiska na długo pozostawała w pamięci, a także moment, gdy oniemiała z wrażenia widownia ujrzała się we wnętrzu katedry na Wawelu. Dlatego też przez pryzmat tamtego przedstawienia oglądać będą zapewne krytycy i część miłośników teatru dzisiejsze przedstawienie Kazimierza Dejmka. Wypada ono prawie w 80-tą rocznicę swej krakowskiej prapremiery, chociaż nie sądzą, by dyrektorem Teatru Polskiego kierował akurat wzgląd rocznicowy.

Każda wielka sztuka ma to do siebie, że niektóre kwestie w zupełnie odmiennych sytuacjach historycznych mogą brzmieć zupełnie aktualnie, stawać się aluzją do współczesności. I tak każdy z nas słucha tego, co mu we własnej duszy gra...

Wybór tekstu, dokonany przez reżysera lipcowego spektaklu nie rozczarował nikogo, chociaż zabrakło w nim Muzy, postaci już mającej swoje tradycje w dziejach naszego teatru. Wszystkie światła w zamyśle reżysera miały rzucić blask na inną postać kobiecą - Hestia. Cały pierwszy akt stanowił przygotowanie de jej ukazania się na scenie.

Przedstawienie wypadło jednak bardzo nierówna. Wspaniała dekoracja Andrzeja Majewskiego stała się pułapką dla aktorów, zaczynających spektakl. Zbyt duża, otwarta przestrzeń okazała się prawdziwym, nieszczęściem - pokazała nader dobitnie niedostatki dykcji i emisji głosu. Na dodatek publiczność pokasływała nieustannie i tekst Wyspiańskiego nie docierał nawet do środkowych bliskich miejsc parteru. Ciekawe, że tak słabe głosy mieli aktorzy kreujący klasę robotniczą. (A może to była koncepcja reżysera, aluzja, której nie pojmowali mniej wtajemniczeni widzowie?).

Czarne i ciemne barwy przeważały zresztą tak dalece w pierwszym akcie, że stawało się to dosyć męczące dla widowni, która z ulgą powitała pojawienie się bardziej kolorowych postaci dramatu - Karmazyn i Hołysz. Ich dialog ma już swoją oddzielną historię w dziejach prezentacji dramatu na naszych scenach. Mariusz Dmochowski okazał się godny tej tradycji i wspomnieniom swych ról kontuszowych, znajdując godnego siebie partnera w Ryszardzie Dembińskim. Bardzo piękny jest również fragment, zamykający I akt: niemi Podchorążowie, ginący w walce! Cudownie gra wówczas scenografia Mistrza Majewskiego. "Teatr ogromny" Wyspiańskiego ale i Schillera pojawia się na dłuższą chwilę przed oczami oczarowanych widzów.

Ale po przerwie następuje ciąg dalszy. Chłopaczkowie z szopką (wbrew didaskaliom samego Wyspiańskiego) wyciągają na skrzypeczkach i cieniutkimi głosikami "Bóg się rodzi..." Dzieci w teatrze zawsze wzruszały nawet opornych widzów. Słynny monolog Konrada, znany jest w tym towarzystwie na ogół na pamięć, więc gdy nawet miejscami trudno usłyszeć Jana Englerta - to i tak każdy może sobie dopowiedzieć niedosłyszane fragmenty. Dialog z maskami został potraktowany nieco na zasadzie skeczu, a publiczność żywo reaguje. Zwłaszcza, że od początku II aktu w tyle sceny palą się migotliwym płomieniem wielkie znicze nagrobkowe. Tu aluzje każdy już rozumie na własny rachunek. Publiczność rozgrzewa się stopniowo, albowiem przychodzi oczekiwany, a zapowiadany życzliwie przez prasę punkt kulminacyjny - czyli pojawienie się na scenie samej Haliny Mikołajskiej, wobec której Englert schodzi na plan drugi (co i tak musiałoby nastąpić, gdyby tu nawet stanął sam Juliusz Osterwa). Oklaski wybuchają nie tyle spontanicznie, co są wywołane przez rozsadzonych w różnych punktach inicjatorów owych burzliwych dowodów uwielbienia (dawniej nazywano takich panów po prostu klakierami). Owacja zamyka także poetyckie dyskursa owej pary, choć wiersz tu nie jest mówiony nieskazitelnie, a i kunszt aktorski nie tłumaczy logicznie owych owacji. Po tej drobnej przerwie przedstawienie toczy się planowo do końca. Reżyser wystrzelał wcześniej swe armaty, nie ma już więcej argumentów, by podtrzymać zapał widzów. Czekają więc grzecznie aż do końca, by ponownie wyrazić swój entuzjazm aktorom, prezentującym sztuką chyba jednak także i teatrowi. Zapewne znawcy twórczości Wyspiańskiego będą się obszernie wypowiadać na temat takiego a nie innego wyboru dokonanego przez Dejmka. Być może, że już niebawem na ten temat powstaną głębokie studia naukowe, jako, że obecny dyrektor Teatru Polskiego jest bardzo an vogue.

Mnie jednak brakuje tych niby anachronicznych a jednak zawsze wzbudzających dreszcz epizodów z tekstu Wyspiańskiego: strącania Geniusza w grobowe podziemia, polskich Erynii, rozmów z Muzą. Bo właśnie Muzy teatru Wyspiańskiego zabrakło w tym przedstawieniu. Być może już dziwnej i niepotrzebnej, ale jednak Muzy. Są w tym przedstawieniu piękne fragmenty, gdy muzyka Lutosławskiego i nastrój sceny Majewskiego współgra z poezją Wyspiańskiego, wtedy, gdy rytm strof krakowskiego wieszcza jest znakomicie słyszany i odbierany przez publiczność. Ale słowo poety na ogół ginie na gigantycznej scenie, a maski przeszkadzają także mówić i tym aktorom, którzy bywali na ogół dobrze słyszani.

A jednak coś kusi, by dalej interpretować dokonane już interpretacje: Geniusz pozostał na górze, Konrad nie został oślepiony, ale zginała Muza... Czyżby więc szukać mistycznych zbiegów okoliczności? A mamy takowe: parę dni przed premierą "Wyzwolenia" odbył się pogrzeb Seweryny Broniszówny - onegdajszej Muzy w dwóch najwcześniejszych inscenizacjach dramatu na scenie Teatru Polskiego... A może to symbol, wskazujący, iż zabrakło protekcji Muzy nad tym właśnie spektaklem?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji