Artykuły

W imię widza

Po dobrym spektaklu wychodzimy z teatru dosłownie uskrzydleni i niczego bardziej nie pragniemy, jak tego, by do teatru móc jak najszybciej powrócić, najlepiej nazajutrz. Tyle że spektakle uskrzydlające widzów nie zdarzają się co dzień - pisze Tadeusz Bradecki w Dialogu.

Zdarzają się, bywa, raz na kilka lat. Pomiędzy nimi skazani jesteśmy na kilka, kilkanaście, kilkadziesiąt spektakli najzwyczajniej niedobrych. Wyczekując ich końca, zwieszamy głowę na kolana, jęczymy w sposób nieartykułowany i przysięgamy sobie, że w teatrze nie pojawimy się już nigdy więcej. Pamiętam przedstawienia, po których obejrzeniu a) porzucenie zawodu, b) emigracja w proteście, c) różne warianty prób samobójczych jak najbardziej na serio chodziły mi po głowie.

Pomiędzy niesłychanie rzadkim teatrem dobrym, a szeroko (niestety) rozpowszechnionym teatrem złym rozpościera się najliczniejsza kategoria teatralnej codzienności: teatr trochę dobry, trochę zły. Scenografia, powiedzmy, była fatalna, lecz aktorzy wspaniali. Albo na odwrót. Albo: tekst do kitu, lecz olśniewający koncept. Albo: jakże świetny tekst, jakże nierozumnie zmarnowany. Albo wszystko to naraz, i to przemieszane: wprawdzie rozliczne spektaklu zalety utrzymały nas w fotelach do końca, lecz rozliczne jego wady pozbawiły pełnej satysfakcji. Klaszczemy bez przekonania, letnio. Coś tam doceniamy, na coś innego sarkamy: choć nie był to teatr bez reszty zły, nie był to również teatr dobry.

Czymże jest ów, tak ewidentnie po obu stronach rampy natychmiast rozpoznawany, "dobry teatr"? (Zwracam uwagę: aktorzy zawsze, bez wyjątku, po prostu wiedzą i po prostu czują po skończonym spektaklu, czy dzisiejsze przedstawienie poszło "lepiej" niż wczorajsze czy też "gorzej". Wie to także obserwujący z dnia na dzień swoje dzieło reżyser. Co najważniejsze, bezbłędnie wie to również obserwujący oba te przedstawienia widz. To się wie, bo owo "coś" obiektywnie "jest", ów przyrost lub niedosyt teatralnej wartości jest wyczuwalny, porównywalny, doświadczalny, rzeczywisty.) Zatem teatr, przy którym rosną nam skrzydła - czym właściwie jest? Ryzykuję odpowiedź: jest nieoczekiwanym wyładowaniem zbiorowej, współodczuwanej wdanym "tu i teraz" emocjonalnej i intelektualnej energii aktorów i widzów. Jest wstrząsem, przeskokiem elektrycznej iskry, jest w jak najbardziej arystotelesowskim sensie katartycznym szokiem. Tragedia czy komedia, to nieważne: w dobrym teatrze prawdy zapomniane stają się odkryciami, uczucia dotąd nieznane - emocjonalną rzeczywistością, nasze indywidualne miejsce w kosmosie i w społeczeństwie uzyskuje zaś na czas pewien zupełnie nowe współrzędne. W społeczeństwie, podkreślam to, bo dobry teatr nigdy nie jest "teatrem jednego widza". Miarą jego artystycznej skuteczności jest właśnie zdolność energetycznego poruszenia, emocjonalnego zjednoczenia mocno zróżnicowanej, poza budynkiem teatru, zbiorowości. Teatr bez widzów to nonsens, ściślej, to nie-teatr.

Tymczasem w polskich recenzjach teatralnych o reakcjach widzów praktycznie nie pisze się dziś wcale. O swym prywatnym zniechęceniu lub zachwycie krytycy rozwodzą się chętnie, jednak zawsze czynią to w oderwaniu od odczuć szeregowego widza. Małgorzata Dziewulska pisała przed wielu laty w książce Teatr zdradzonego przymierza o polskim teatrze sprzed okresu transformacji, grywającym dla środowiskowych nagród i festiwali i gardzącym niejako własną, codzienną publicznością. Cóż, w dzisiejszych realiach ekonomicznych większość teatrów na taką beztroskę pozwolić sobie na szczęście nie może, mogą natomiast mieć w nosie publiczność, i zazwyczaj mają, teatralni recenzenci. Nie odnosi się wrażenia, by reprezentowali tych, którzy w kasach kupują bilety. W większości reprezentują głównie samych siebie, wyniośle odizolowani w swych wieżach z kości słoniowej. Czasem sporo energii zdolni są tracić na polemiki pomiędzy sobą, lecz na opis rzeczywistego odbioru jakiegoś przedstawienia nie tracą jej prawie nigdy. Krytyka zdradzonego przymierza?'

O ile wiem, recenzenci na ogół nie mają już dziś w gazetach stałych etatów. Badania sprzed lat kilku wykazały, że recenzję teatralną w codziennym dzienniku czyta zaledwie około czterech procent czytelników. Z ekonomicznego więc punktu widzenia wydawców recenzje to zwykła strata papieru, ot, taki gest dla honoru domu. Z pisania o teatrze wyżyć się nie da, a te cztery procent mocno deprymować musi również i piszących. Skąd zatem wziąć motywację, recen-zencki napęd, cel? O pewnym uznanym reżyserze przed wielu laty ukuł powiedzenie Jerzy Goliński: "Samozapłon przez samozachwycenie". I dokładnie tak się to toczy: huzia! Wylansować własnego młodego zdolniejszego, a najlepiej naraz trzech, zdekonstruować, upostdramatycznić i koniecznie nadmienić przy tym o "bolesnym rozpadzie więzi międzyludzkich"...

W rezultacie raz jeszcze dałem się nabrać. W ogólnopolskiej edycji gazety zwanej przez lud pieszczotliwie "wybiórczą" przeczytałem sążnistą, solenną pochwałę nowatorskiej, rewolucyjnej i rewelacyjnej produkcji mojego niedawnego, sprzed lat kilku, studenta. Zaintrygowany, wsiadłem w samochód i wybrałem się na spektakl. Na sali zajęta była może połowa miejsc. Już w czasie pierwszej części widzowie wymykali się w popłochu, po przerwie została ich zaledwie garstka. Garstka sterroryzowana: "Czyżbym ja, tego chwalonego spektaklu w ząb nie rozumiejąc, przyczyniał się tym samym do upadku kultury wysokiej, nad którym wszyscy biadamy?" -zapytał mnie w przerwie mój przygodny sąsiad z rzędu siódmego, facet w wieku średnim, na oko nauczyciel lub księgowy. "Czy głupi Gałkiewicz to właśnie ja?" - pytał. Na scenie walały się zmasakrowane resztki tekstu europejskiego klasyka, nieodzowne podmiany płci postaci, rzucanie mięsem (tak w przenośni, jak i rękoma), golizna męska i żeńska w pozycjach sześciu, no i oczywiście nieustające wideoprojekcje.

Wytrwałem do końca, choć głośno słychać było, jak bolą mnie zęby. Wytrwałem głównie dla zebrania energii niezbędnej do niniejszego protestu. Nie podaję nazwisk ani miejsca, nie o pojedynczy bowiem przypadek tu chodzi, lecz o bardziej powszechny, głupi i kosztowny proceder. Młody reżyser ewidentnie nie dla publiczności robił swoje przedstawienie. Robił je właśnie po to, by recenzentka z centrali ogłosić mogła jego "nowatorstwo". Recenzentka z centrali również nie publiczności bynajmniej zachwalała kolejnego "nowatora", lecz wąskiemu gronu swych kolegów po fachu: "Wy swoich macie, ja swojego". Na podstawie centralnej pochwały zaprosi się to na festiwal, i tak rozkwitać będzie nadal krytyka "towarzysząca". Przy opustoszałej widowni, na koszt wypłoszonych podatników.

Opisany proceder lanserski utrwala w polskim teatrze artystyczną marność. W imieniu oszukanych widzów, ja-widz, protestuję. Dobry teatr trafia się zbyt rzadko, by czas i pieniądze tracić na hucpę. Teatr bez widzów, powtarzam, to nonsens. Widzowie, kupując na własne ryzyko bilety w teatralnej kasie, pamiętają bądź przynajmniej przeczuwają, czym może być dobry teatr. Na teatr jawnie głupi po prostu nas nie stać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji