Artykuły

Łzy Raniewskiej

Ciągnie nas do Czechowa, jak wilka do lasu. Nie ma w tym nic dziwnego. Wiadomo, że Anton Pawłowicz zawsze przyjmował nie tylko chorych, ale także takich, którym życie się nie układało. Nas przyjmuje pośrednio w swoim teatrze. Powodów do wizyty u doktora Czechowa mamy niemało.

Świat podoba nam się coraz mniej, przestajemy lubić samych siebie i cicho nucąc, "a to wszystko nie tak, nie tak, nie tak" przekonujemy się, że miałkość zawsze bierze górę nad wzniosłością, a nasze życie, jak z Czechowa właśnie: nijakie, nieudane, nieszczęśliwe i tyleż żałosne, co śmieszne. W dodatku sami sobie winni jesteśmy. Nie można na nikogo zwalić odpowiedzialności. Nawet ustrój zmienił się na lepszy i zmusił nas do reinterpretacji Czechowa. Szczęsna Arkadia straciła swoją mocną lokalizację w czasach przedrewolucyjnych. W ogóle wyparowała nie wiadomo dokąd. Okazało się, że prawdziwe szczęście nasze z ustrojami nie ma wiele wspólnego. Może jest tak, jak ktoś kiedyś napisał na murze, że "lepsze jutro było wczoraj". Kto wie?

GROBOWIEC WŚRÓD KWITNĄCYCH DRZEW

Czechow to ostatnio jeden z najczęściej granych autorów, nie tylko zresztą w Polsce. Ostatnio trafiły się nam dwa "Wiśniowe sady", premiery w odstępie zaledwie tygodniowym: jeden w Warszawie w Teatrze Dramatycznym, a drugi w Lublinie (był to zresztą pierwszy "Wiśniowy sad" w dziejach teatru w tym mieście). Na pierwszy rzut oka ta właśnie sztuka Czechowa wydaje się być dziś najodpowiedniejszą dla naszych scen, bo najłatwiej ją zaktualizować. Pasuje jak ulał do nowego porządku, w którym każdy jest po trosze Raniewską i każdy ma swojego Łopachina, który zagraża swym udomowionym chamstwem i swoją pazernością, do której zdążyliśmy przywyknąć. Nieobcy nam też los Piszczyka, który znalazł się w takiej sytuacji "że chyba zacznie fałszować pieniądze". Tematów w "Wiśniowym sadzie" jest przecież dużo więcej, nuworoszyzm zagrażający ułańskiej, jeśli to określenie może także dotyczyć Raniewskiej, fantazji, zbyt łatwo i nachalnie wysuwa się na pierwszy plan. Znacznie ciekawiej jednak grać tę sztukę jako dramat o nieracjonalności, o wykorzenieniu, o samotności, a przede wszystkim o przemijaniu. "Wiśniowy sad" dzieje się przecież jakby na cmentarzu, nikomu niepotrzebny dom Raniewskiej jest jak grobowiec wśród słodkiego zapachu kwitnących drzew. To dramat o śmierci. Można też jeszcze zagrać "Wiśniowy sad" tak, jak kiedyś zrobili to na toruńskim Kontakcie aktorzy z Wilna, czyli przeciw Rosji i rosyjskości, która wówczas dla Litwinów była szczególnie znienawidzona, a każda z postaci Czechowa była przede wszystkim ucieleśnieniem duszy rosyjskiej z jej całą niechcianą głupotą i obskurantyzmem.

PLASTIKOWE ZIELE

Przedstawienie warszawskie reżyserował rosyjski reżyser Leonid Hejfec. Przyznam, że ten spektakl nie podobał mi się, ale pisząc to od razu staję wobec wielkiego muru, bo przecież kto może robić Czechowa lepiej niż Rosjanie i kto inny może powiedzieć, że poprzez Czechowa mówi o tym, jaka jest współczesna Rosja? Mimo to zaryzykuję następujące stwierdzenie: "Wiśniowy sad" w reżyserii Hejfeca jest przedstawieniem zbędnym, w porywach ładnym, ale w swej istocie nieudanym. Miał być spektaklem zimnym, bez litości i współczucia wobec bohaterów, z szansą na ukazanie ich komicznego oblicza (rzecz jasna w zgodzie z czechowowskim, bardzo specyficznym rozumieniem komizmu). Ale rozlazł się. Przede wszystkim straszną klęskę ponoszą w tym przedstawieniu aktorzy, którzy nie wiedzą, co grać. Brakuje dobrze określonych i zagranych postaci, a więc w konsekwencji brakuje także relacji między nimi. Dodatkowo rzecz cała utonęła w monstrualnej scenografii autorstwa Wiesława Olko. Z lewej strony sceny skosem biegnie ciąg wielkich okien wychodzących pewnie na wiśniowy sad. Na początku spektaklu powiewają w nich białe zasłony, co wygląda dość sentymentalnie, jakby może powiedział Łopachin - nastrojowo. Z drugiej strony sceny przygotowano jednak atrakcję specjalną, której nie da się w żaden sposób usprawiedliwić: to wielka zwierciadlana ściana ze zmatowiałych od starości i wilgoci luster. W niej mieszczą się pokoje poszczególnych bohaterów, które widać po otwarciu lustrzanych drzwi. Pokoje obite są purpurowym pluszem: ich kolor i wielkość kojarzyć się mogą tylko z tanim burdelem, a nie domem Raniewskiej. Proscenium zaś usłano sztucznym bluszczem w jadowicie zielonym kolorze. Wielka ilość plastikowego ziela, jak z tandetnej scenografii telewizyjnej, przydaje się tylko raz, w scenie pikniku. Tak więc scenografię zaplanowano zdecydowanie ponad miarę przedstawienia. Równie niejasne intencje kryją się w obsadzie. Przede wszystkim razi obsadzenie Danuty Stenki w roli Raniewskiej. Mam wielki szacunek dla tej aktorki, ale niestety ze swoją młodością do tej roli nie pasuje.

Najciekawsze w tym "Wiśniowym sadzie" wydało mi się to, czego reżyser chyba nie zamierzył, a mianowicie drugi akt zbudowany na wzór "Wesela" Wyspiańskiego. W sali balowej trwają aktorskie duety, podczas gdy gdzieś w dali przesuwa się taneczny korowód. I może nawet dałoby się o Raniewskiej powiedzieć, że ostał jej się jeno sznur? Ale gdzie w tym wszystkim szukać "Wiśniowego sadu"? Nie ma co dłużej rozwodzić się nad spektaklem, który mimo wielkich nadziei nie udał się. Straszy swą niską temperaturą i nijakością w zinterpretowaniu tekstu. Od początku do końca nie wiadomo, dlaczego reżyser zdecydował się na ten właśnie dramat, skoro nie chciał przy jego pomocy powiedzieć niczego ważnego. Nawet tego, że wszystko jest nieważne.

WIDMOWY POCIĄG

Zupełnie inny jest "Wiśniowy sad" reżyserowany w Lublinie przez Pawła Łysaka. Nie chciałbym, aby z tego zestawienia wyniknęło, że Warszawa jest be, a na prowincji powstają arcydzieła, bo nie o to chodzi, zresztą spektakl lubelski arcydziełem nie jest, ma nawet jeden poważny mankament, o którym za chwilę. Nie chodzi o arcydzieła, ale o rzetelność teatralnej roboty i sformułowanie mądrego przesłania. W Lublinie "Wiśniowy sad" jest przede wszystkim o przemijaniu i o wielkiej niejednoznaczności postaci Łopachina (to zresztą najlepsza rola w przedstawieniu w wykonaniu Cezarego Karpińskiego, na co dzień dyrektora Teatru im. Osterwy w Lublinie).

Raniewską powróciwszy do domu z Paryża swe pierwsze kroki kieruje do swego dziecinnego pokoju. "O, moje dzieciństwo, o, niewinności moja!" Do Arkadii dzieciństwa nie da się powrócić, dlatego poszukiwanie szczęścia jest sprawą beznadziejną i z góry przegraną. Spektakl lubelski zaczyna się od projekcji slajdów. Dwójka dzieci w białych koszulach nocnych (mała Raniewską i jej brat) ogląda uwalniane przez starodawny projektor obrazy: budowę wieży Eiffla, Wyspę Umarłych Boecklina i sławną katastrofę kolejową, jaka wydarzyła się na jednym z dworców paryskich, podczas której parowóz wypadł z szyn, przebił mur i zawisł wysoko nad ulicą. Po tym seansie przez scenę przemknie pociąg, nieomal fizycznie, migając rzędem świateł rzucanych przez okna wagonów. A jednak zamieniony w smugę światła jest pociągiem jedynie widmowym. Widmem jest przeszłość, ale staje się nim także teraźniejszość na oczach widzów. Odwołania do dzieciństwa jako raju utraconego konsekwentnie stanowią oś przedstawienia.

Tu, odwrotnie niż w Warszawie, scenografia Aleksandry Semenowicz współtworzy przedstawienie. Delikatna i bardzo wysmakowana, skromna, by ani na chwilę nie zagłuszyć tego co ważniejsze: wspomnień i emocji. Właśnie jej efemeryczny charakter nadaje całemu spektaklowi nieco proustowski charakter, daleki wszakże od ckliwych sentymentów. Kłopotów jednak nastręczają aktorzy. Podobnie jak w Warszawie zła jest rola Raniewskiej. W pierwszym przypadku była ona nieporozumieniem, w drugim katastrofą. Raniewska w Lublinie (Nina Skołuba-Uryga) to paniusia wywracająca oczami. Nie można jej w nic uwierzyć, nawet w szczęśliwe dzieciństwo. Postać jest minoderyjna, a aktorstwo pełne egzaltowanych bebechów. Wobec braku Raniewskiej głównym bohaterem staje się Łopachin. To on panuje nad wszystkimi scenicznymi zdarzeniami. I, jak już wspomniałem, jest Łopachinem wielce niejednoznacznym: dobrze ubrany, całkiem sympatyczny, męski i zdecydowany, nie wygląda na chama, którego trzeba się bać czy unikać. Jego trzeźwe myślenie, choć w tym świecie jest wadą czy nawet grzechem, gdzie indziej byłoby zaletą. Łopachin jawi się jako człowiek na wskroś protestancki, niosący w sobie wiarę w nowoczesność.Właśnie taki Łopachin pozwala wierzyć w zupełnie niewiarygodne szczęśliwe zakończenie całej historii. Może nowoczesny świat nie będzie wcale taki zły.

WIŚNIE W CZEKOLADZIE

U Czechowa Raniewska nie płacze. Nawet jeśli płyną jej łzy, to są nic nie warte, jak każdy gest starej komediantki. Jeśli można jej żałować, to nie dla łez, lecz dla zniewalającej nieporadności wobec własnego przemijania, nawet najbardziej banalnego przemijania urody. Ale wyimaginowane łzy Raniewskiej na pewno wkrótce staną się odkryciem Łopachina, bo na nich też można zarobić, a raczej zrobić pieniądze. Proszę sobie wyobrazić połyskliwe purpurowe pudełka z białymi kwiatami wiśni, a na każdym napis: "Łzy Raniewskiej - wiśnie w czekoladzie. Według oryginalnej receptury made by Łopachin SA." Doktorze Czechow, pomocy!

ANTONI CZECHOW, "WIŚNIOWY SAD", reż. Leonid Hejfec, scen. Wiesław Olko, premiera 12.04.1997 w Teatrze Dramatycznym w Warszawie.

ANTONI CZECHOW, "WIŚNIOWY SAD", reż. Paweł Łysak, scen. Aleksandra Semenowicz, premiera 19.04.1997 w Teatrze im. J. Osterwy w Lublinie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji