Artykuły

Ostatnie koszmary Warlikowskiego

"Koniec" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego w Nowym Teatrze w Warszawie. Pisze Joanna Derkaczew w Gazecie Wyborczej.

"Koniec" Krzysztofa Warlikowskiego to podróż po snach, lękach i kompleksach reżysera. Powolna, męcząca, duszna. Nie ma tu spójnego traktatu, jak w "(A)pollonii", ale bardzo osobiste, intensywne szperanie we własnych trzewiach.

Agonia. Ostatnia myśl. Przypuszczenie, że mózg w chwili śmierci wzmaga swoją aktywność i produkuje błyskawiczny "film z życia" fascynuje artystów od lat. U Terry'ego Gilliama ("Brazil") czy Paula Austera ("Lulu na moście") pojawia się nadzieja, że szalejące neurony opowiedzą nam w tym momencie jakąś kojącą, kompensacyjną bajkę z kiczowatymi piosenkami.

David Lynch w filmie "Mulholland Drive" grozi, że opanują nas mroczne widma i niby-symbole. Że każdy niewinny obraz, jaki kiedykolwiek widzieliśmy, powróci do nas odmieniony w monstrum. Warlikowskiemu blisko do tego przekonania. Jego "Koniec" to podróż przez ostatni, przedśmiertny koszmar. Koszmar, w którym sami się przesłuchujemy, sądzimy i dokonujemy na sobie egzekucji.

Bohaterowie mówiący tekstem Józefa K. (Maciej Stuhr) z Kafkowskiego "Procesu" i Tony'ego (Jacek Poniedziałek) z "Nikel Stuff" Bernarda-Marii Koltesa, spotykają w tym śnie wszystkich, których skrzywdzili, mogli skrzywdzić i przez których czują się skrzywdzeni.

Oni obaj mają tu jeszcze coś do załatwienia, podobnie jak pojawiająca się w drugiej części spektaklu pisarka Elisabeth Costello (Ewa Dałkowska), tytułowa postać z powieści Coetzee'ego. Muszą coś jeszcze udowodnić, czymś się wykazać.

Costello, by przejść na drugą stronę, ma za zadanie przekonać zakompleksionego strażnika służbistę (Marek Kalita), że wierzy. Że zna ludzkie lęki, odczuwa potrzeby, pasje i uprzedzenia, potrafi wyjść poza cyniczną powściągliwość zawodowej pisarki. Że za czymś potrafi się opowiedzieć, czegoś pragnąć, wziąć odpowiedzialność za słowa opisywanych ofiar i zbrodniarzy. Że jest człowiekiem, a nie kukłą, Józef K. przechodzi przed "najwyższym" (zniewieściały guru o lepkich, nieruchomych oczach - Wojciech Kalarus) tajemnicze egzaminy z "nastawienia". Pojawiają się wokół niego kobiety, jak ukochana, histeryczna Bürstner (Magdalena Cielecka) czy zadurzająca się w oskarżonych Leni (Maja Ostaszewska).

Jedna uwielbia go obwiniać, drugą podnieca bijące z niego poczucie winy. Z jedną będzie toczył niekończące się nocne rozmowy, przerywane miłosnymi zwarciami, druga opowie mu bajkę o poświęceniu Małej Syrenki i zmusi go do gwałtu. Tony'ego nawiedza matka (Stanisława Celińska), bezbronne, zdziecinniałe monstrum. Zniszczyła mu życie, a teraz wymaga troski i opieki. Na próżno będzie szukał oderwania w ruchu, w muzyce, w tanecznych sparingach z Babilonem (Magdalena Popławska), płochliwym bogiem seksu w trykocie z koronek. Matka i tak go znajdzie, przygwoździ budzącym litość ciałem, płaczliwym bełkotem, roszczeniowym spojrzeniem zagubionej dziewczynki. Nie da się jej odpędzić. Tak jak nie da się wyrzucić z siebie wszystkich ran i śladów, jakie odcisnęła w nas rodzina.

Warlikowski, mówiąc o śmierci i ostatecznych rozliczeniach, nie spieszy się. Wizje i monologi toczą się jak rozklekotane, staroświeckie powozy. Przez wahadłowe drzwi i szczeliny w ścianach wdzierają się kolejne widma. Przegroda w tle otwiera się i zamyka, zmieniając scenę w olbrzymią salę prób, to znów dzieląc ją na klitki, cele, gabinety. Coś się uchyla, coś obraca.

Gdzieś nagle wyświetla się obraz z wiecznie obecnych kamer. Po parkiecie suną bezgłośnie kanapy, stoły i szpitalne łóżka. Automatyczne ściany wydają się żyć własnym życiem, same opowiadać i kierować akcją. Lynchowska logika snu, naznacza całą pierwszą część. Maski jeleni, nienaturalny krok, ktoś w egzotycznej peruce "prawie będący naszą matką". Szumy, szmery, głosy radia gdzieś z oddali. Kukły, manekiny, lalki, obrazy na ekranach, maski przywierające do twarzy aktorów.

Warlikowski nigdy jeszcze nie bawił się aż tak cielesnością swoich aktorów. Nie tworzył z nich hybryd, pół marionet, pół ludzi czy zwielokrotnionych cyfrowo powidoków. Tym razem odbiera im momentami głos, czasem podmienia ciało (np. wstawiając zamiast przemawiającego Stuhra lalkę), podwaja ich filmowo, rozbija, zszywa i tnie.

Uprawia na nich skomplikowaną inżynierię. Jakby sprawdzał, gdzie kończy się człowiek, ile można mu odjąć, dodać czy przeszczepić, żeby zachował tożsamość. Może ciało nie jest potrzebne? Może wystarczy sama pamięć. Ale nią także da się we śnie manipulować. Ona także zwodzi.

"Koniec" to kilka spektakli w jednym. Rozciągnięty, psychodeliczny akt pierwszy, w którym Józef. K i Tony mierzą się ze swoimi demonami, sami torturują się poczuciem winy. Sami wchodzą w grę, godzą się na rolę "oskarżonych".

W krótkim, jaśniejszym, niemal komicznym finale z Elisabeth Costello, pojawia się już instancja zewnętrzna. Urząd? Sąd? System wymagający papierów, dokumentów, podań. Cichym demiurgiem obu części jest Marek Kalita, wycofany, bezimienny, obojętny. Raz konferansjer, raz dozorca, raz urzędnik. Doprowadza, wciąga w rozmowę, sprawdza papiery. Mystery Man z "Zagubionej autostrady"? Błazen? Opiekun? Diabeł szukający adwokata?

Aktorzy zadziwiająco ufnie wchodzą w role sennych, niedookreślonych widm. Maciej Stuhr raz spina swoje ciało w trwodze czy pożądaniu, raz zdaje się całkowicie wyzbyty materialności. Kolejnego ruchu Mai Ostaszewskiej nigdy nie sposób przewidzieć. Powracająca do współpracy z Warlikowskim Stanisława Celińska godzi się na bardzo intensywne ogrywanie swojego zmieniającego się z wiekiem ciała, Ewa Dałkowska wnosi jakąś krnąbrną, obcą, komiczną energię.

Ta przychodząca po "(A)pollonii" produkcja to jednak przede wszystkim autoprzesłuchanie Krzysztofa Warlikowskiego. Sprawdzenie samego siebie, swoich win, lęków i zobowiązań.

Czy ciekawe? A czy ciekawe jest zaglądanie do głowy artystów? Jak oceniać cudze sny? Jak oceniać cudze autobiografie? Niektórzy cenią powieści Iwaszkiewicza, za nic nie sięgnęliby jednak po jego dzienniki, a Felliniemu z kolei nie mogą wybaczyć filmu "8 i pół".

Niektórzy pozostaną wielbicielami "Burzy" czy "Dybuka" Warlikowskiego, ale wymkną się już w pierwszych kwadransach czteroipół-godzinnego "Końca". Nie będzie ich interesowało, czy Krzysztof Warlikowski znajdzie dla siebie rozgrzeszenie. Czy oceni, że jest tylko artystą, czy także człowiekiem. A może tylko kukłą?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji