Artykuły

Zagraj Bacha po fajrancie

- Niemcy są bez wątpienia krajem niezwykle szanowanym w świecie ze względu na swój model wspierania kultury, bogactwo oper i sal koncertowych - mówi Joachim Kaiser, niemiecki krytyk muzyczny.

Piotr Buras: Niedawno na czołówki największych niemieckich gazet trafiły sprawy następstwa po zmarłym dyrektorze Festiwalu Wagnerowskiego w Bayreuth i odejścia z Monachium znanego dyrygenta Christiana Thielemanna, któremu w tamtejszej operze nie przedłużono kontraktu. Co mówi o kulturze społeczeństwa to, że o tego rodzaju wiadomościach dyskutuje się niemal tak samo jak o podatkach czy polityce zagranicznej? Joachim Kaiser: Niemcy mają do muzyki bardzo bliski stosunek.

Wystarczy, że coś wydarzy się w Bayreuth czy zachoruje ważny dyrygent, a inny nie może go zastąpić - i już jest to na ustach wszystkich. Życie muzyczne odgrywa w Niemczech znacznie większą rolę niż np. we Francji.

Żeby to zrozumieć, trzeba sięgnąć aż do początków XIX wieku. To wtedy pojawiło się przekonanie, że ważne dzieła sztuki - nie tylko literatura, ale też teatr czy opera - powinny jak najszerzej oddziaływać, docierać do zwykłych obywateli. U źródeł tego leżała idealistyczna koncepcja wykształcenia, która w Niemczech miała zawsze ogromne znaczenie - nacisk położony miał być nie na gromadzenie wiedzy faktograficznej czy konkretne umiejętności, lecz zdolność obywateli do odbierania świata w różnorodny sposób, także za pośrednictwem muzyki czy teatru.

To wtedy zrodziło się przekonanie, że ta sfera jest nieodzowną częścią kształcenia. Młody człowiek musiał umieć słuchać symfonii Beethovena czy oglądać sztuki Szekspira. Najważniejsze było to, by - zgodnie z koncepcją Humboldta [Wilhelm, 1767-1835, filozof] - uczestnictwo w sferze kultury przestało być uzależnione od książąt i arystokracji. To była forma pewnej liberalizacji, przełamanie monopolu warstw wyższych na kulturę.

W jakim stopniu ten model ma znaczenie dzisiaj?

- Jego konsekwencje są oczywiste, bo skutkował tym, że w niewielkich stosunkowo miastach - w Augsburgu, Moguncji czy Bonn - ludzie mogli korzystać z oferty kulturalnej bez konieczności wydawania na nią ogromnych pieniędzy. Rolę sponsora przejmowało państwo. Rozbicie Niemiec na wiele małych państewek odegrało przy tym ogromną rolę. Niemcy nigdy nie były krajem, który miałby wspaniałą stolicę, gdzie wszystko się rozgrywało. Składały się z wielu prowincji, prawdziwe życie toczyło się w Saksonii, Szlezwiku-Holsztynie czy Bawarii. Każde z tych państewek na swą niedużą skalę prowadziło politykę kulturalną, inwestowało w teatry, opery i sale koncertowe. Wszędzie tam ta powszechna dostępność kultury była ważna.

To nie przypadek, że najwięksi niemieccy kompozytorzy nie pochodzą z wielkich stolic - Beethoven jest z Bonn, Bach z Lipska, Schumann z Zwickau. To wszystko była pełna życia prowincja. W Berlinie nie urodził się żaden wielki kompozytor. Jedynie Schubert był człowiekiem stolicy - ale pochodził z Wiednia. Skupienie się życia kulturalnego w małych ośrodkach miało wielkie znaczenie. To między innymi dlatego muzyka stała się tak istotną częścią życia społecznego, czymś normalnym i niemal codziennym. Jednak znaczenie muzyki w Niemczech ma także inny, bardziej metafizyczny wymiar.

Na czym to polega?

- Słynny francuski dyrygent Ernest Ansermet powiedział kiedyś, że niemiecka muzyka nauczyła świat, co to znaczy głębia. To nie przypadek. Weźmy Beethovena, Bacha, Schuberta, Brahmsa czy Wagnera - ich muzyka nie odznacza się przede wszystkim pięknym brzmieniem, jak u kompozytorów włoskich; nie jest też w żadnym razie tak finezyjna jak francuska. Tym, co odróżnia niemiecką muzykę od innych, jest jej nieobliczalność i brak spokoju. Jej cechą jest ciągłe stawanie się, rozwój. Ona zmierza dokądś, ma jakiś cel, ideę. Nie polega tylko na tym, że jeden temat następuje po drugim.

To nie przypadek, że symfonie czy sonaty są typowo niemieckimi formami, w których lubowali się niemieccy kompozytorzy. Bo i to ciągłe stawanie się, ten stan niedokończenia, jest czymś typowo niemieckim. Nietzsche mówił, że Niemcy nie mają dnia dzisiejszego, że są z przedwczoraj i z pojutrza, nie znają teraźniejszości. W ten sposób uchwycił coś, co rzeczywiście ma w niemieckiej kulturze i historii ogromne znaczenie. Muzyka w symfoniach Beethovena czy Brahmsa jest tego znakomitą ilustracją - nie jest statyczna ani równomierna.

Na tym polega cały jej urok - i niesamowitość Niemców jako narodu. Inaczej niż o Francuzach, nie można o nich powiedzieć, że są po prostu tacy, jakimi się ich widzi - ten ciągły faustowski pęd i niepokój są wpisane w niemiecką kulturę i historię. Zawsze było w niej coś młodzieńczego i ruchliwego. Oczywiście, w sferze politycznej miało to fatalne konsekwencje. Jednak to dzięki tym cechom muzyka niemiecka to nie tylko piękne brzmienie.

Szczególne nastawienie Niemców do muzyki widoczne jest gołym okiem choćby w krajobrazie miast. Dzisiaj niemal w każdym średniej wielkości mieście znajduje się opera albo przynajmniej porządna sala koncertowa.

- Rola państwa jako mecenasa i dostarczyciela funduszy jest fundamentalna. W Niemczech jest ona wyjątkowa właśnie ze względu na kontynuację tej XIX-wiecznej tradycji. Kiedyś obliczono, że na każdy sprzedany bilet na spektakl teatralny przypadało 90 marek zachodnioniemieckich wypłacanych teatrowi państwowych subwencji, a wpływy z biletów teatralnych stanowiły średnio tylko 18 proc. kosztów przedstawienia.

Nawet ci politycy, których kultura nie interesuje i najchętniej skreśliliby część wydatków na nią, nie mają odwagi mówić o tym głośno. Boją się, że przyklei im się łatkę tępaków. Owszem, w ostatnim czasie subwencje dla teatrów zostały mocno obcięte, ale mimo wszystko ten model funkcjonuje.

Czy jest to przykład demokratyzacji sztuki uznawanej kiedyś za domenę elit?

- Muzyka zawsze była i pozostanie do pewnego stopnia elitarna, ale w Niemczech nie ma nic wspólnego z sektą, sferą zastrzeżoną dla wtajemniczonych. To jest trochę tak jak z piłka nożną - można nie być wielkim jej fanem, ale zna się najważniejsze kluby i najlepszych piłkarzy. Inaczej się nie da.

I choć czasy się zmieniają, w wykształconych warstwach tak samo jest trochę z muzyką klasyczną. Kiedy dawno temu zaczynałem pisać recenzje dla "Süddeutsche Zeitung", brałem udział w kolegiach redakcyjnych. Tam wszyscy - nawet redaktor od gospodarki czy sportu - rozmawiali o tym, czy Hans Knappertsbusch [słynny dyrygent, m.in. na Festiwalu Wagnerowskim w Bayreuth] dobrze dyrygował, czy nie był przypadkiem za wolny itd. Mimo że wielu się oczywiście na tym nie znało, chętnie zabierali głos, bo inaczej nie wypadało.

Mój stryj, profesor fizyki w Monachium, nie jest chyba zbyt muzykalny, ale w jego kręgu towarzyskim i społecznym posiadanie karnetu do opery czy filharmonii należy po prostu do dobrego tonu. Wśród moich znajomych w Berlinie zaskakująco wielu gra na jakimś instrumencie, ich dzieci pobierają lekcje gry na pianinie czy lekcje śpiewu. Czy to nawrót do konserwatywnych, mieszczańskich wartości, czy po prostu snobizm?

- To przede wszystkim fenomen niemieckiego wykształconego mieszczaństwa (Bildungsbürgertum), który ma długą tradycję. Dzisiaj często jest ono przedmiotem szyderstw, ale to są właśnie ci najważniejsi odbiorcy kultury, czytelnicy gazet, to oni podtrzymują te nawyki i zainteresowanie muzyką.

Nie chodzi przecież tylko o to, że odbywają się koncerty, że uczy się muzyki w szkole i oferuje kursy gry na instrumentach muzycznych. Ważne jest także to, że opinia publiczna całą tę sferę traktuje niezwykle poważnie, że o muzyce pisze się dużo w gazetach, a przeciętnie wykształceni ludzie wiedzą, kto jest dyrygentem, kto wygrał konkurs i dlaczego Pollini gra Chopina zupełnie inaczej niż Rubinstein. W żadnym innym kraju nie mógłbym pisać tak obszernych recenzji muzycznych, jak robię to od lat w "Süddeutsche Zeitung".

To, że młoda dziewczyna musiała grać na pianinie, kiedyś w ogóle nie podlegało dyskusji. Żartowano sobie z tego nawet, mówiąc: Die Pianistin der Meisterklasse schlägt das Klavier zu Kleistermasse [Pianistka klasy mistrzowskiej tłucze pianino na miazgę]. To oczywiście przeszłość. Jednak niezwykłe jest choćby to, że np. w Zagłębiu Ruhry istnieją setki chórów robotniczych. Można się śmiać, że robotnicy po pracy sobie śpiewają, ale jest to też świadectwo tego, że muzyka jest w życiu codziennym czymś oczywistym.

Czy Niemcy są pod tym względem wyjątkiem? Mam wrażenie, że np. w Austrii kultura muzyczna też jest na wysokim poziomie.

- Zgoda. Ale już w Wielkiej Brytanii, gdzie nie ma tradycji wspierania życia kulturalnego przez państwo, jest inaczej. Podobnie we Francji, przynajmniej jeśli chodzi o muzykę. Jeśli w Niemczech młoda kobieta informuje ojca, że wychodzi za mąż za pisarza, to ten zazwyczaj załamuje ręce i pyta, czy aby na pewno będzie on w stanie zarobić na życie. Jeśli wychodzi za muzyka z orkiestry, to można być spokojnym, jej przyszłość jest zabezpieczona. We Francji jest odwrotnie.

Ważne miejsce muzyki w życiu ludzi w Niemczech to nie tylko efekt państwowego wsparcia. Język potoczny nie rozwinął się u nas tak jak francuski czy angielski. Trudno wyjaśnić, dlaczego, ale dowcip i lekkość w Niemczech dużo łatwiej odnaleźć w muzyce. W niemieckiej muzyce często spotyka się scherzo [utwór muzyczny grany w szybkim tempie, często o żartobliwym charakterze], dużo jest zupełnie "niepoważnych" wstawek. Najważniejsi niemieccy kompozytorzy, czy to Bach, czy Beethoven, wkomponowywali ludowe pieśni do swoich dzieł. We Francji byłoby to nie do pomyślenia, taki Ravel nigdy nie wpadłby na taki pomysł. Także dlatego w Niemczech muzyka jest po prostu bliższa ludziom.

Co traci społeczeństwo, w którym obecność muzyki w życiu codziennym i wysoka kultura muzyczna tak oczywiste nie są?

- Mogę na to odpowiedzieć tylko bardzo patetycznie. Traci część swej ludzkiej godności. Słuchanie muzyki to ważne przeżycie zbiorowe. Podczas koncertów czy przedstawień operowych zdarza się czasem coś niemal religijnego, gdy nastrój wytworzony przez muzykę ogarnia, porywa wszystkich zgromadzonych.

Muzyka może łączyć ludzi także na skalę całego społeczeństwa, pod warunkiem, że szacunek dla niej jest częścią powszechnej świadomości. Że jest obecny także wśród tych, którzy się nią nie interesują i na niej nie znają. Ale tego nie można nikomu nakazać. To musi rozwijać się przez dziesięciolecia. Jeśli zaś tego nastawienia się nie pielęgnuje - w szkole czy w mediach - muzyką interesować się może tylko jakaś sekta. Taka sama, jak hodowcy ptaków czy miłośnicy koszykówki. Wtedy ta jej łącząca, komunikacyjna funkcja zanika.

W Niemczech muzyka klasyczna zawsze była przedmiotem narodowej dumy. Czy jest tak nadal?

- Niemcy są bez wątpienia krajem niezwykle szanowanym w świecie ze względu na swój model wspierania kultury, bogactwo oper i sal koncertowych. To, że traktują tę kulturę subwencji jako coś normalnego i udostępniają ją wszystkim, powoduje, że przybysze z innych krajów postrzegają je jak wyspę szczęśliwości. Z tego powodu np. amerykańscy artyści z przyjemnością tu przyjeżdżają. Takich możliwości w USA nie ma. Wielu z nich tylko w Niemczech ma szansę stanąć na scenie, i to za więcej niż przyzwoite wynagrodzenie.

Maurizio Pollini, znany włoski pianista, z którym jestem zaprzyjaźniony, mówił, mi że gra chętnie w Niemczech dlatego, że jest tu prawie sto orkiestr, które mogą mu towarzyszyć. We Włoszech na jego poziomie gra raptem sześć. Do Niemiec przyjeżdża dziś też ogromna liczba muzyków i instrumentalistów z Japonii, Chin czy Rosji, naprawdę znakomitych artystów. Wzbogaca to niemiecką kulturę.

Ale jest i druga strona medalu. Jeśli wszystkie orkiestry niemieckie naszpikowane zostaną tymi znakomitymi bez wątpienia zagranicznymi muzykami, stracą to, co było zawsze ich największą siłą - niepowtarzalny charakter. Kiedy byłem młody, mówiło się, że orkiestra z Akwizgranu brzmi specyficznie, drezdeńczycy mają brzmienie "niemieckie", berlińczycy jeszcze inny, własny ton, a wiedeńczycy grają zupełnie inaczej.

Jeśli teraz każda z tych orkiestr dostanie najlepszych z całego świata, ta specyfika się zatraci. Muzyka staje się wszędzie podobna, jak międzynarodowa kuchnia, wszędzie je się w gruncie rzeczy to samo. Ale na to, oczywiście, nie ma rady. Swoją drogą ta konkurencja wywiera ogromną presję na niemieckich artystów, którzy muszą się starać, żeby jej sprostać - w ten sposób podnoszą swój poziom.

W Warszawie trwa Konkurs Chopinowski. Mówi się czasem, że Niemcy nie za bardzo cenią sobie Chopina.

- To nie do końca prawda. Niedawno przeczytałem, że Wilhelm Furtwängler, jeden z najznamienitszych niemieckich dyrygentów i kompozytorów, był wielkim fanem Chopina i uważał go za największego francuskiego kompozytora - większego od Ravela czy Berlioza. Może dlatego, że jego ballady czy sonaty mają coś z tego niemieckiego stawania się, niemieckiego losu.

Ale nie bez racji mówi się, że Chopina, przede wszystkim jego mazurki, grać potrafią tylko Polacy. Rytm tej muzyki trzeba naprawdę czuć, to tkwi w kulturze. Tak samo twierdzi się, że Beethovena czują dobrze tylko ludzie z niemieckiego kręgu kulturowego. Byłem bardzo zaprzyjaźniony z Arturem Rubinsteinem - on po prostu czuł Chopina, jemu to wychodziło. Kiedy niemieccy pianiści grają Chopina, brzmi to jednak trochę akademicko.

Rozmawiał Piotr Buras

*Joachim Kaiser - ur. 1928, jeden z najważniejszych współczesnych niemieckich krytyków muzycznych i teatralnych, którego ranga porównywalna jest z pozycją Marcela Reicha-Ranickiego w sferze literatury. Od 1959 r. redaktor działu kulturalnego "Süddeutsche Zeitung", komentator, autor wielu książek o muzyce klasycznej

Kochanek

Joachim Kaiser o Polonezie fis-moll Chopina

...We wszystkich ważnych dziełach z dojrzałego okresu twórczości Chopina skłonni jesteśmy doszukiwać się podtekstów, ukrytych programów, niewypowiedzianych intencji zakodowanych głęboko w języku muzyki. Ale czy nie jest zuchwałą lekkomyślnością, by nie-artysta wypowiadał to, co ukrył artysta tej rangi?

Jak rozwija się Polonez fis-moll? Oto po wściekle dumnym, majestatycznie potęgującym się temacie poloneza następuje tajemniczy epizod. Niepokojąco ostry, niemelodyjny, rytmiczny popis. Oktawowe A, w huczących oktawach, z którym cicho korespondują krótkie figury, powtarza się dobre 40 razy. Potem szaleństwo cichnie i w środku polonezowego świata pojawia się, właściwie nieprzystający do niego, wielki mazurek. Ulotnie tęskny, na koniec w błogich sekstach, jak najdalszy od poloneza. W ten mazurek wdzierają się dziko pasaże fortissimo. Kładą kres marzeniu. Na pierwszy plan wysuwa się znowu fis-molowy temat poloneza.

Na końcu genialnie sharmonizowana stretta prze do apogeum fortissimo. Ale ostatnie takty brzmią blado i bezsilnie, jak cichy, zrezygnowany marsz żałobny. Co za niesłychane połączenie ponurej dumy, nieutulonej tęsknoty i goryczy.

Fragment tekstu za "Süddeutsche Zeitung", 20-21 lutego 2010

W tym tygodniu na Konkursie Chopinowskim Poloneza fis-moll grali m.in.: Nikołaj Choziainow, Fei-Fei Dong, Lukas Geniušas, Mirosław Kułtyszew, Hélene Tysman, Irene Veneziano i Paweł Wakarecy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji