Artykuły

Zegarmistrz napięć

Oto kolejna recenzja nominowana do nagrody głównej w naszym konkursie. Przypomnijmy, że jego zwycięzca otrzyma imienny bilet otwierający drzwi do wszystkich wielkopolskich teatrów w przyszłym sezonie

Byłem w Teatrze Polskim na "Oczyszczonych" Sarah Kane w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego i wiele czasu musiało upłynąć, zanim otrzeźwiałem. Jest to niewątpliwie jedno z tych przedstawień, które nie pozostawiają człowieka obojętnym. Bombarduje treścią. Nie pozwala ani na chwilę oderwać się od scenicznej rzeczywistości. Odrywa od realnego świata, jednocześnie wnikając w jego najgłębsze szczeliny. Jest czystą formą sztuki, która porusza i oczyszcza. Po wyjściu z teatru powraca, siedzi w środku, sprawia, że chcemy o niej myśleć. W nocy, następnego dnia i po miesiącu. Sprawia, że chcemy to jeszcze raz zobaczyć, odpowiedzieć sobie napytania, których nam dostarcza. Odpowiedzi te są drogą do pełni naszego własnego, osobistego oczyszczenia.

Zapada cisza. Na proscenium, na zwykłym, obrotowym taborecie siada Renatę Jett - austriacka aktorka, która z trudem mówi po polski. Artykułując każde słowo z wyraźnym wysiłkiem i poświęceniem, wypowiada przejmujący monolog o "nieprzepartej, przemożnej, bezwarunkowej, rozpierającej serce, wzbogacającej umysł, ciągłej, wiecznotrwałej miłości". Miłości pełnej i czystej, zarówno metafizycznej, jak i fizycznej.

Monolog ten, zapożyczony z innego dramatu Kane - "Łaknąć", staje się klamrą treści całego przedstawienia. I właściwie sztuka mogłaby się w tym momencie zakończyć. Wyszlibyśmy z teatru oczarowani cudownym monologiem o miłości, oddaniu i ofierze.

Kolejne sceny również mówią o oddaniu i tęsknocie za miłością. One jednak miłością bombardują. Kłują w oczy. Cała sztuka jest metaforą, swoistą hiperbolizacją naszej codzienności. Nie należy czytać jej wprost. Już samo miejsce akcji jest symboliczne. Niby to kampus uniwersytecki, niby szpital psychiatryczny, a może "zlewisko" zła świata?! Słychać bezpostaciowe głosy. Skąd dochodzą? Może to głosy zła drzemiące w nas - w ludziach? Pytanie pozostaje otwarte.

Sztuka opiera się na ekstremalnych historiach miłosnych. Wszystkie rozgrywają się w królestwie Tinkera (Mariusz Bonaszewski) - doktora, dealera narkotyków, złego boga. To on jest zegarmistrzem napięć. On doprowadza do sytuacji granicznych. Zewnętrznie okrutny, wewnętrznie jednak skrycie pragnący

miłości. Przechodzi tu najdłuższą drogę, to on oczyszcza się w pełni. Jednak zanim do tego dojdzie, czyni wiele zła. Zła, które w jego mniemaniu prowadzi do prawdy. Niczym Orwellowski Wielki Brat ciągle czuwa, aby w razie potrzeby zadziałać ostatecznie. Zadaje ból, bo nie wierzy w szczerość uczuć.

Najlepszym ich przykładem jest homoseksualna miłość Carla i Roda (Jacek Poniedziałek). Carl wyraża swą miłość otwarcie. Twierdzi, że umarłby za Roda, który taką formę miłości z góry odrzuca. Nie wierzy w jej szczerość. Wkrótce słowa rzeczywiście okażą się złudą. Podczas tortur Carl zdradza Roda, za co zostaje ukarany obcięciem języka. Języka, który dopuścił się kłamstwa. Dalej związek ten przechodzi wiele prób. Długa droga prowadzi do zrozumienia wartości miłości przez Roda. Droga pełna cierpienia i poświęcenia. Najbardziej znacząca jest tu scena tańca miłości Carla przed Rodem. Carl pozbawiony możliwości mowy i gestu (obcięte język i dłonie) wyraża uczucia pełnym zaangażowaniem w taniec. Taniec piękny, ale zarazem tragiczny. Taniec dionizyjski. Scena ta jest punktem kulminacyjnym związku. Taniec zostaje przerwany przez Tinkera, który obcina Carlowi nogi. Dopiero teraz Rod zrozumiał. Kolejna scena ukazuje akt erotyczny. Rod i "kadłub" Carla przeżywają pełnię uniesienia. Rod dojrzewa do miłości. Obiecuje Carlowi wieczną wierność. Tinker obserwuje, aby w momencie uniesienia przerwać szczęście. Teraz uczucie Roda zostaje wystawione na próbę. Tinker pozwala mu wybrać. "Ty albo Carl" - mówi. Rod poświęca się. Wybiera śmierć w imię miłości. Oczyszcza się w pełni. Tinker podcina mu gardło.

Kolejną ofiarą- pacjentem Tinkera jest Grace (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik), szczerze kochająca swojego zmarłego z przedawkowania brata Grahama (Redbad Klynstra). Łączy ich jakby metafizyczne braterstwo dusz. Mimo śmierci brat jest przy niej. Istnieje w jej wyobraźni. Grace chce połączyć się z nim na zawsze. Chce być nim. Nosi jego ubrania. Wyobrażając go sobie, uczy się poruszać tak jak on. Godna uwagi jest tu scena kazirodczego aktu erotycznego. Podczas szczytowania w tle pojawia się intensywnie kolorowa projekcja. Projekcja co prawda "zahaczająca" o kicz, ale przy tym piękniejsza i treściwsza od propozycji samej Kane ("Słonecznik przebija się przez podłogę, rośnie ponad ich głowami"). Projekcja prawie baśniowa, przeniesiona wprost ze świata marzeń, moim zdaniem, podkreśla metaforykę kazirodczego uniesienia. Graham istnieje przecież jedynie w wyobraźni Grace. Byłby to więc akt połączenia dusz. Kopulujące dusze stają się jednią. Graham jest w niej. Ona sama stała się po części nim. Fakt ten wzmacnia jeszcze przebyta wkrótce operacja zmiany płci.

Grace jest również obiektem czystej, dziecinnej wręcz miłości Robina (Tomasz Tyndyk). Niedorozwinięty emocjonalnie widzi w tym uczuciu cały sens swojego życia. Jest wcieleniem "wiecznego dobra". Kocha, jak kochają dzieci. Poświęca się. Wszystko robi dla niej. Grace jednak kocha tylko brata. Nie potrafi obdarzyć uczuciem nikogo innego. Chce być dla Robina przyjacielem. Uczy go pisać i liczyć. Znów wkracza Tinker. Robin nie wytrzymuje napięcia. Odbiera sobie życie.

Tinker również pragnie miłości. Ta siła ukryta jest głęboko w jego wnętrzu. Od pewnego momentu ciągłość spektaklu przerywana jest wizytami Tinkera w peepshow. Dźwięk spadającej monety przeszywa ciemność. Naszym oczom ukazuje się zamknięta jakby w kabinie prysznicowej tancerka (wspaniała Stanisława Celińska). Śmiało i seksownie tańczy, wydaje żywe okrzyki i znacząco podrzuca włosy w rytm znakomicie wkomponowanej muzyki Pawła Mykietyna. Tinker początkowo siedzi w skupieniu, jednak z każdą kolejną wizytą między oprawcą a tancerką zacieśnia się coraz większa więź. Oboje tylko pozornie są zadowoleni ze swojego życia. Oboje w głębi duszy chcą zmiany. Mimo zewnętrznego zepsucia w środku pragną miłości i zrozumienia. Początkowo niepewnie, bez pełnego zaufania, jednak posuwają się coraz dalej. W końcu wyznają sobie miłość. Przeżywają wspólną chwilę erotycznego uniesienia. Oboje oczyszczają się, szczególnie zaś oczyszcza się Tinker. Wnętrze uzewnętrznia się, jakby wreszcie spod chocholej słomy wyjrzały płatki róż.

Ostatnia scena. Grace - Graham i Carl siedzą naprzeciwko siebie. Fizycznie zniszczeni, ale psychicznie odrodzeni. Z teatralnego nieba sypie się piasek. Tworząc swoistą klepsydrę kosmiczną, staje się symbolem przemijającego czasu. Wszystko płynie, jest jednak w tym ruchu coś stałego i niezniszczalnego nawet dla demonicznych sił Tinkera. To uczucie "nieprzepartej, (...), ciągłej i wiecznotrwałej miłości" -jedynej siły trzymającej ich przy życiu. Miłości transcendentalnej. Poza granicami życia i śmierci. Bez niej nic nie ma sensu. To podstawa bytu.

"Oczyszczeni" Warlikowskiego są z wielu względów spektaklem wielkim. Wspaniałe jest aktorstwo (kojarzące się jedynie z aktem całkowitym Grotowskiego.) Wspaniała w swej symbolice jest scenografia (Małgorzata Szczęśniak) i muzyka. Wielkie jest dzieło reżysera. Krzysztof Warlikowski nie tylko inscenizuje, ale i wyznacza sposób czytania Sarah Kane. Upiększa i wzmacnia jej oddziaływanie. Temat z pozoru tak banalny - miłość, przeplatająca się przez prawie każde dzieło literackie, tu wręcz wgryza się do mózgu. Robiąc dobre czy złe wrażenie na pewno nie pozostawia obojętnym. Skłania do refleksji, a przecież o to właśnie w prawdziwie wielkim i żywym teatrze chodzi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji