Artykuły

Tratwa Meduzy

O "Oczyszczonych" najnowszym przedstawieniu Krzysztofa Warlikowskiego nie da się opowiadać. Są w nim słowa, które zabijają i obrazy, które nie pozwalają zasnąć.

Postać samobójczyni Sary Kane - zapewne w najbliższym czasie najczęściej granej współczesnej autorki w polskim teatrze - może przerażać i fascynować zarazem. Pogrążając się stopniowo w nieuleczalnej depresji, napisała może z pięć-sześć niewiarygodnie okrutnych i mrocznych dramatów (m.in. "Zbombardowani", "Miłość Fedry", "Łaknąć"). A kiedy zmarła w 1999 roku, nie miała jeszcze trzydziestu lat.

"Oczyszczeni" powstali rok przed jej śmiercią. Nigdy nie miałem odwagi przeczytać tego dramatu. Spektakl Warlikowskiego powiedział mi, dlaczego się bałem. Był jak uderzenie w głowę, po którym wszystko widać jasno.

Skowyt o miłość

Kazirodztwo, homoseksualizm, brudna miłość mordercy do dziwki - trzy wątki sztuki nawzajem oświetlają się i tłumaczą. Grace (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) odszukuje w zakładzie odwykowym ubranie swego zmarłego brata, zakłada je i dostrzega swoje podobieństwo, cielesno-duchową tożsamość z Grahamem (Redbad Klystra). Wkrótce zgadza się na operację zmiany płci. Rod (Jacek Poniedziałek) nie chce wyznać swemu kochankowi Carlowi (Thomas Schweibeier), że go kocha: słowa nie mają znaczenia. Zawsze kłamiemy, zdradzamy, oszukujemy. Starą dziwkę z Peep-show (Stanisława Celińska) odwiedza co wieczór ten sam klient, który twierdzi, że ją kocha i chce nauczyć miłości.

Wątki łączy jeden człowiek - sadystyczny doktor Tinker Mariusza Bonaszewskiego. To on spełnia ludzkie marzenia: przemieni Grace w Grahama, potnie Carla na kawałki, żeby wymusić wyznanie miłości od Roda, zbliży się do kobiety z erotycznej kabiny i pokaże jej, co to jest czułość.

Każdy bohater spektaklu Warlikowskiego pragnie uwolnienia od ciała, które dąży do niemożliwego. Ale tylko Tinker zadaje ból, zabija i zbawia. Udowadnia, że nie ma miłości bez okrucieństwa, istnieje tylko żebranie, skowyt o miłość. Tinker nie jest ani dobry, ani zły, bo okrucieństwo, ból nie kojarzą się w świecie Kane ze złem. Zła jest tylko nieczułość. Życie postrzega się tu jako przedsionek, łaźnię w Auschwitz, gdzie przez cierpienie i śmierć oczyszczamy się, oddzielamy skórę od kości, do ostatniego włókienka. Kości zetrą się na proch, ciało zgnije.

Warlikowski uber alles!

Premiera dramatu Sary Kane ma od razu wymiar ponadlokalny. Po pierwsze, jest koprodukcją trzech bodaj najbardziej dynamicznych polskich scen: wrocławskiego Teatru Współczesnego, Teatru Polskiego z Poznania i warszawskich Rozmaitości. Niemieckim koproducentem "Oczyszczonych" jest Hebbel Theater.

Spektakl został kupiony na pniu przez festiwal w Awinionie, pojedzie też na litewską Akcję "Nowy Dramat" i pewnie parę innych przeglądów. Nieprzypadkowo, albowiem przedstawienie Warlikowskiego zaprzecza, że istnieje coś takiego jak polska wrażliwość, styl, tradycja teatralna, która ciąży współczesnym młodym artystom.

"Oczyszczeni" spełniają wszelkie europejskie standardy - kilka dni wcześniej widziałem po kolei w Berlinie najnowsze dzieło Christopha Marthalera "Dziesięć przykazań", "Supermarket" Thomasa Ostermeiera, "Goyę" Johanna Kresnika. We Wrocławiu nie czułem żadnego skoku kulturowego, granicy estetycznej. Oglądałem ten sam poziom aktorskiej determinacji i reżyserskiej finezji.

We wrocławsko-poznańsko-warszawskiej Sarze Kane po raz pierwszy z sensem zostali użyci zagraniczni aktorzy, nieporadnie mówiący po polsku. Kiedy obcy mówi naszym językiem, słuchasz słów od nowa, widzisz, jak się rodzą, nabrzmiewają emocjami, znaczeniem. Razem z nimi poznajesz język tego przedstawienia, następstwa obrazów, obsesji i cielesnych zaklęć.

Warlikowski długo uczył wyważania składników swego teatru, od zawsze był reżyserem kontrowersyjnym. Zarzucaliśmy mu naśladownictwa zachodnich spektakli, niewypełnianie scenicznych form głębszą treścią, poprzestawanie na powierzchownych efektach. Od premiery Eurypidesowych "Bachantek" Warlikowski zmienił się, parę rzeczy przemyślał, zaczął mówić w teatrze o sprawach dotkliwych, istotnych, niewygodnych.

I, co ważne, skupił wokół siebie grupę oddanych mu współpracowników. Być może jest to próba odrodzenia idei "zespołu" w polskim teatrze, tyle że na innej zasadzie niż dotychczasowy model.

Grupy Warlikowskiego nie łączą etaty i miejsce pracy, ale związki rodzinno-przyjacielskie i świadomość konwencji teatralnej, na którą swego czasu się zdecydowali, skrzykując się do kolejnego projektu. Obok reżysera stale pojawiają się nazwiska scenograf Małgorzaty Szczęśniak, kompozytora Pawła Mykietyna, aktorów: Jacka Poniedziałka, Stanisławy Celińskiej, Małgorzaty Hajewskiej-Krzysztofik, Redbada Klystry. Z każdym spektaklem współpracownicy Warlikowskiego idą coraz dalej, przekraczając kolejną granicę tego, co wolno, a czego nie wolno na scenie.

W "Oczyszczonych" nagi mężczyzna dotyka genitaliów kalekiego partnera, pozbawionego rąk, nóg, języka. Naga kobieta przemieniona fizycznie w mężczyznę przygląda się sobie w lustrze. Stara aktorka z obnażonymi piersiami tuli się do masturbującego się mężczyzny. Kto mi uwierzy, że te sceny nie są w ujęciu Warlikowskiego ani wulgarne, ani prowokacyjne?

Stylistyka, jaką wprowadził na scenę Warlikowski, to wyzwanie dla polskich aktorów: trzeba mieć odwagę rozebrać się, mówić brutalnym, skatologicznym językiem, odrzucić wszelkie zahamowania.

Teatr nie dla dzieci

Reżyser "Oczyszczonych" pokazuje, czym jest współczesny teatr, który nie uczy już postaw moralnych i nie rozmawia z przeszłością. Nie każe siebie naukowo analizować, nie zmusza nikogo do grzebania w erudycyjnym pudle scenicznych pomysłów. Niczego w widzu nie koi, funkcja terapeutyczna teatru poszła w diabły.

I żeby nie było żadnych wątpliwości -spektakl taki jak "Oczyszczeni" nie daje przyjemności patrzenia, nie pójdziesz na niego rozerwać się dla zabicia czasu. Dramaturgia Sary Kane nie nadaje się dla emerytowanej polskiej inteligencji. To nie jest rodzinna rozrywka ani pretekst do szkolnej wycieczki całą klasą. Na widowni nie ma żadnej zbiorowości, grupy podobnie myślących ludzi. Po prostu jest spektakl i jesteś ty. I trzeba sobie samemu poradzić z niewygodnym przesłaniem "Oczyszczonych".

Traktując w ten sposób zadania teatru, reżyser sięga po tę samą tezę, którą dawno już odkryli zwłaszcza niemieccy twórcy: "Do teatru nie przychodzi się bezkarnie". Mogą cię tu obić i zmaltretować psychicznie. Ale przyjdziesz jeszcze raz. Z ciekawości, z przekory, z potrzeby kolejnego wstrząsu.

Krew na śniegu

Sztuka Kane podobno była napisana z rozpaczy. Ale Warlikowski zrobił "Oczyszczonych" bez złości i jadu, bez zaciśniętych zębów. W każdej ze scen czuć delikatność, z jaką obchodzi się z aktorami i widzem. Jakby wiedział, że sens poszczególnych obrazów jest i tak wystarczająco okrutny.

Reżyseruje z dziwną tkliwością wobec świata i bohaterów. Nie ma w nim obrzydzenia, makabry i ohydy, jest magnetyzujący urok, estetyka kalekich obrazów, nagość mordowanych ciał jak z Nocy Świętego Bartłomieja w "Królowej Margot" Patrice Chareau. Ekstremalność ludzkich doznań i pragnień przybiera tu kształty nie z sennych koszmarów i codziennych obsesji, lecz z romantycznych płócien Gericault (nad światłem czuwała sprowadzona z Izraela Felice Ross).

"Oczyszczeni" czerpią też z pewnych wrażeń, strzępów obrazów, uniesień kina ("Boxing Helen" córki Lyncha plus "Salo. 120 dni Sodomy" Pasoliniego).

Reżyser uzupełnił konstrukcję "Oczyszczonych" obrazami i piosenkami w manierze Bjork śpiewanymi po angielsku przez Renate Jett. Jednak ani przez chwilę nie mamy wrażenia, że Warlikowski zmienia tonację dramatu. W jego spektaklu jest więcej metafory niż dosłowności, ale przecież każda jego sceniczna metafora zbudowana została z bólu, nagości, przemocy.

Warlikowski nie traktuje nagości swoich aktorów jako znaku odsłonięcia ich wnętrza - nie obnaża duszy, nie prowokuje sytuacji intymnej. Nie myśli o nagości jak o ekscentrycznym kostiumie. Jakby gdzieś zniknął wstyd - na scenie i widowni. Nagość jest w tym spektaklu naturalna jak oddychanie.

Każdy obsceniczny gest, czyn, słowo zaprojektowane przez Kane nie pojawia się na scenie tylko na krótki błysk. Przeciwnie - wszystko, co przydarza się bohaterom, wystawione jest przez reżysera na długie, bezlitosne ekspozycje. Dlatego nie ma szoku, widz oswaja się powoli z tym widokiem i w końcu patrzy na aktora inaczej, głębiej, przez skórę.

Warlikowski pokazuje okrucieństwo bez dosłowności, bez naturalizmu, poobcinanych kończyn, hektolitrów krwi. Scena to zarazem sala luster i gabinet osobliwości, prosektorium i sala gimnastyczna. Odbywa się w niej przerzynanie ludzi miłością - jak piłą mechaniczną. W najbardziej porażającej scenie spektaklu, granej przez Celińską i Bonaszewskiego, miłość mężczyzny i kobiety zostaje potraktowana jako jałmużna, litość i udawanie. Nie ma znaczenia wiek i uroda. Zamiast tego liczy się tylko obłuda.

Miłość w "Oczyszczonych" jest utożsamiona z siłą niezrozumiałą, przeciwną wszelkim normom. Zresztą może to normy są fałszywe. Nic nie wiecie o miłości - mówi gorzko Warlikowski. I wbrew pozorom nie ma w jego słowach rozpaczy. To, co piękne, wcale nie jest dobre. W finale na Grace sypie się złocisty piasek z sufitu, ale ja widziałem wtedy krew na śniegu. Lód, z jakim reżyser opowiada o największej, najstraszniejszej porażce człowieka, rani prosto w serce.

Od dnia premiery "Oczyszczonych" zaczęło się coś nowego i zarazem bardzo istotnego w polskim teatrze. Jeśli ktoś powie wam, że młody teatr jest niedobry, powierzchowny bądź zacofany, warknijcie mu, że kłamie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji