Artykuły

Villqist na półmetku, czyli Teatr Miejski w Gdyni na zakręcie

Drugi sezon Teatr Miejskiego w Gdyni za dyrektury Ingmara Villqista był najlepszym i najgorszym sezonem od lat. Najciekawszy pod względem artystycznym, katastrofalny pod względem frekwencyjnym. Dlaczego jest tak źle, skoro jest tak dobrze? - zastanawia się Piotr Wyszomirski w Gazecie Świętojańskiej online.

Prezydent Gdyni, Wojciech Szczurek, postawił konkretne zadanie przed nowym dyrektorem: ma powstać teatr artystyczny. Miała być diametralnie zmieniona linia repertuarowa sceny przy Bema. Jacek Bunsch, poprzedni dyrektor, który przegrał w konkursie na następną kadencję z reżyserem, którego zaprosił wcześniej do współpracy, serwował gdyńskiej publiczności mieszankę rzeczy lekkich i trudniejszych (ale bez przesady z trudnością). Teatr odżył, ale nie na tyle, by posada dyrektora stała się intratnym towarem w środowisku artystycznym: oprócz Bunscha na konkurs zgłosiły się tylko dwie osoby. Cała trójka przepadła, a Villqist został rekomendowany na stanowisko dyrektora przez ZASP, do którego o pomoc zgłosiły się władze miasta. Dopiero po blisko pół roku nastąpiła pierwsza premiera, czyli "Urodziny Stanleya" Harolda Pintera. Oczekiwania były ogromne, ale już druga premiera, czyli "Woyzeck" Buechnera bardzo rozczarowała, ale cały sezon uratował "Proces" na Scenie Letniej.

Wśród 11. premier, jeśli liczyć "Proces" podwójnie, najlepszym spektaklem była inscenizacja Kafki dokonana przez Waldemara Śmigasiewicza na Scenie Letniej. Wyprzedza ona grupę trzech przedstawień bardzo dobrych, w kolejności: "Liliom" Ferenca Molnara, "Fantazy" Słowackiego i "Kamienie w kieszeniach" Jones. "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa i "Scenariusz dla trzech aktorów" Bogusława Schaeffera są jedynymi, nowymi spektaklami, które mają uzasadnienie frekwencyjne. Pozostałe premiery, w kolejności do najsłabszej, to: "Urodziny Stanleya", "Ostatnia taśma" Samuela Becketta, "Beztlenowce/Kostka smalcu z bakaliami" Ingmara Villqista i "Woyzeck".

Od początku za dyrektorem stali aktorzy. Nowy szef roztoczył perspektywy współpracy z ciekawymi reżyserami, uruchomione zostały po raz kolejny aspiracje i tęsknoty. Pojawiły się pierwsze sukcesy: Dorota Lulka uzyskała status "mistrzostwo" w prestiżowym rankingu Jacka Sieradzkiego, zagrała w Teatrze na Woli ("Kompozycja w błękicie" Ingmara Villqista w reżyserii autora), Grzegorz Wolf zagrał główną rolę u Feliksa Falka (film "Enen"), Dariusz Siastacz dostał angaż w Teatrze Powszechnym w Warszawie, spektakle zaczęły być zapraszane na festiwale i przeglądy, w tym "Fantazy" na prestiżowe Warszawskie Spotkania Teatralne (nie doszło do prezentacji - WST odwołano z powodu żałoby, ale "Fantazy" ostatecznie do Warszawy pojechał).

W pewnym momencie doszło do tąpnięcia. Nowe spektakle w pierwszym sezonie szły słabo, ale było ich niewiele. Drugi, zarazem jubileuszowy sezon, to już była katastrofa. Poległy: "Kamienie w kieszeniach", "Ostatnia taśma", a nawet "Fantazy" i "Liliom". Mniejsza ilość widzów spowodowała podniesienie cen biletów, czego skutkiem była... jeszcze mniejsza liczba widzów. Spektakle były odwoływane już po kilku wystawieniach lub szły przy obraźliwej dla wszystkich frekwencji.

Mimo obietnic Villqist nie dokonał zmian w zespole aktorskim (przybyła na stałe tylko Anna Iwasiuta, nikt nie został zwolniony) oraz administracji. Teatr Miejski w Gdyni w krótkim czasie stał się miejscem, do którego nie warto przychodzić, miejscem, które stało się przedmiotem drwin nie tylko w środowisku. Teatr nie ma gospodarza. Nie można dokonać takiego zadania, jakie postawiono przed Villqistem, bez niego samego. Dyrektor w teatrze bywa, realizuje się za to gdzie indziej (m.in. reżyseria filmu "Ewa"; tutaj ciekawostka: Paweł Szkotak, dyrektor Teatru Polskiego w Poznaniu nie dostał zgody od swego prezydenta na reżyserowanie sztuki w Gdyni). Teatrem trzeba żyć, na budowę zespołu trzeba poświęcić mnóstwo czasu, używek także. Nie wystarczy wynająć reżyserów i wybrać tytuły.

Każde środowisko artystyczne pręży się w swoich, niezrozumiałych dla osób postronnych, pozach i figurach, nie inaczej jest w Trójmieście. Już na starcie nowy dyrektor dostał pocałunek śmierci, potem relacje ze środowiskiem były tylko gorsze. Teatr Miejski sprawia wrażenie ksenofobicznego, nie ma go w środowisku, na trójmiejskich spektaklach, festiwalach i kanapach. Dyrektorzy i aktorzy innych teatrów oglądają swoje spektakle, podpatrują, uczą się, krytykują, po prostu są i tworzą kulturalną tkankę społeczności. Fatalna jest zupełnie komunikacja społeczna oraz medialna i nie chodzi już o to, że dyrektor nie mówi dzień dobry kobietom czy aktorom, bo tego umowa o pracę nie wymaga. Strona internetowa sprawia wrażenie sabotażu, panuje chaos informacyjny. Nie wiem, czy to wina pracowników, czy nadzoru, który nie potrafi sformułować zadań i egzekwować ich wykonania według czytelnych zasad. Wiem natomiast, że efekt można oceniać w kategoriach dywersji.

Gdynia jest oczywiście miastem wyjątkowym, im dalej od morza, tym silniejszy jest mit międzywojennej kolebki polskości. Miasto z morza i marzeń, oprócz przykładów jednostkowych, nie zdążyło jednak jeszcze stworzyć ani środowiska artystycznego z głębokimi korzeniami pokoleniowymi, ani nie wytworzyło, oprócz "cyników z Wybrzeża"*, żadnej nowej formacji, która weszłaby do annałów polskiej kultury. Brak do niedawna wyższych szkół humanistycznych to także jeden z powodów takiej, a nie innej kondycji gdyńskiego środowiska kulturalno-artystycznego oraz ogólnie letniej temperatury otoczenia.

Oczekiwanie, że zmiana repertuaru o 180 stopni (zamiast bajek - sztuka Villqista) zostanie przyjęte ze zrozumieniem społeczności, zakończyło się katastrofą. Teatr w ogóle żyje dzięki spektaklom zrealizowanym za poprzedniego dyrektora. Z nowych propozycji tylko "Tramwaj" i "Scenariusz..." mają dobrą frekwencję. Szczerze współczuję aktorom, reżyserom i wszystkim realizatorom, którzy w kilku spektaklach naprawdę wspięli się na poziom zdecydowanie ponadgdyński.

Teatr Miejski wymaga natychmiastowej naprawy. W tej chwili nie ma szans na merytoryczną, odważną rozmowę (urzędnicy i radni są zajęci wyborami), ale jak najszybciej powinna nastąpić otwarta dyskusja z prawdziwego zdarzenia, bo po prostu nikt poważny po Villqiście, który od początku mówił, i podtrzymuje oczywiście deklarację, że będzie dyrektorem tylko 4 lata, do Gdyni nie przyjdzie. Muszą być na przykład jasno określone: strefa autonomii Teatru i oczekiwania organu nadzorczego. Z tym drugim jest pewien problem - radni zajmujący się kulturą, z wyjątkami oczywiście, nie mają o kulturze zielonego pojęcia, o co zresztą nie można mieć do nich pretensji, wszak to politycy. Kultura w losowaniu Komisji jest z reguły na ostatnim miejscu i efekty tego można obserwować nie tylko na Komisji Kultury.

Czy Villqist już przegrał? Jeszcze dwa lata przed nami i czas pokaże, ale coś drgnęło: na przeglądzie becketowskim była świetna frekwencja, a na jednym ze spektakli trzeba było nawet dostawiać krzesła, bo przyszła jedna klasa więcej. To nieważne, że większość publiczności stanowiły grupy zorganizowane z gdyńskich liceów i miłośniczki teatru z Centrum Aktywności Seniora. Sztuka jest sztuką, słupki frekwencji poszły w górę.

*takie określenie towarzyszyło gdyńskim/trójmiejskim zespołom r'n'r na przełomie lat 80. i 90.

Na zdjęciu: "Tramwaj zwany pożądaniem", reż. Piotr Kruszczyński

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji