Artykuły

Znów padł bestseller

Zachodni bestseller rodem z USA, który ponoć utrzymywał się ponad rok w repertuarze londyńskiego Teatru Narodowego, a ponad dwa - na Broadwayu, tłumaczony na liczne języki, wystawiony w 16-tu krajach (Europy, Ameryki, Azji i Australii), obdarzony 20 rozmaitymi nagrodami, w roku 1981 sfilmowany przez Davida Lyncha.

Mowa o sztuce Bernarda Pomerance pt. "Człowiek - słoń", której polską prapremierę dał Teatr Współczesny w Warszawie.

No więc padł ten arcyprzysmak; jak to często bywa z przebojami z nie naszego świata u nas. Mimo Kolbergera, Komorowskiej (świetna, niepokojąca rola, maksymalnie nasycona niejednoznacznością), Wołłejki, Ferency'ego (tytułowy człowiek - słoń), dobrej woli reżysera i niezłego warsztatu zawodowych gwiazd tej sceny. Padł z winy pana Pomerance, który każe nam zastanawiać się na różne, bardzo głębokie i ogólne tematy przy okazji jednostkowej tragedii oprawionej w angielską anegdotę.

Co więcej - ta tragedia anomaliów, człowiek-słoń czyli człowiek o ogromnej głowie, licznych guzach i deformacjach żył naprawdę w Anglii w II połowie XIX wieku i nazywał się John Merrick. Jego chorobę (tę samą, na którą cierpiał prawdopodobnie Quasimodo) medycyna rozpoznała jako nerwiakowłókniakowatość (neurofibromatoza), zwaną też choroba. Recklinghausena. Nieuleczalne schorzenie wrodzone Merricka skazało go na los jarmarcznego obiektu oględzin jako dziwu natury. Najpierw na jarmarkach, za opłatą, potem w szpitalu londyńskim, gdzie niejaki doktor Frederick Treves (też jak najbardziej autentyczna postać) - lekarz królowej Wiktorii, księżnej Aleksandry i króla Jerzego V, "studiował go", rzec można, ku chwale nauki, także - przy okazji - czyniąc z niego rodzaj towaru na towarzysko-zawodowej giełdzie. Za te studia Treves i szpital londyński zobowiązali opiekować się nieszczęsnym do śmierci, która nastąpiła w roku 1890 (Treves przeżył Merricka o 33 lata).

Sztuka Bernarda Pomerance opowiada losy Merricka, od wykupu z rąk impresaria jarmarcznego po śmierć w komforcie szpitala. Autor bierze pod lupę ten przypadek, by pouczyć widzów jak nieładnie jest naigrawać się z natury, poprawiać ją, poddawać sobie. Jest za indywidualizmem i wolnością, no i pięknie, nie ma sprzeciwów. Tylko co to ma wspólnego zaraz z tym wszystkim, co usiłuje się wmówić nam: że Merrick to w istocie "wytwór ludzkich spojrzeń", "dowód uniwersalny", "wszystko" i "ofiara Społeczeństwa" (określenia zaczerpnęłam z eseju pióra Michała Komara pomieszczonego w programie).

Merrick był bardzo nieszczęśliwym człowiekiem, który z maksymalną godnością (to już wiemy nie ze źródeł, a ze sztuki) przedzierał się do cywilizacji podczas pobytu w

szpitalu, chociaż miał pełną świadomość tego, że jest dla niej obiektem zabawy i zdumienia, że intryguje swoją, potwornością, tak potworną, że aż frapującą jako odmienność. Ze współżycia z Merrickiem w szpitalu zapewne wiele można się było nauczyć - choćby cierpliwości, taktu, pokory i samozaparcia, owszem, ale to jeszcze nie tworzy przesłanek żadnej nowej filozofii natury, jak sugeruje Pomerance.

Dlatego to przedstawienie, dobrze obsadzone i ambitne (profesjonalny poziom to jest to, co ma ten spektakl) tak bardzo rozczarowuje, że aż nie pamięta się o aktorach, choćby o naprawdę interesującej w roli brytyjskiej aktorki z XIX wieku Madge Kendal (znów postać autentyczna!) Mai Komorowskiej.

Jest w nim jeszcze coś, co mnie osobiście irytuje i odstręcza: Merrick miał twarz tak zniekształconą, że nie był w stanie wyrażać jakichkolwiek uczuć. Tylko osoby mające wprawę rozumiały to, co mówił. Autor sztuki powiada w nocie: "jakakolwiek próba naturalistycznego odtwarzania jego wyglądu i sposobu mówienia - przyjmując, że jest to w ogóle, możliwe, wydaję mi się nie tylko bezpłodna, ale co więcej - im bardziej udana, tym skuteczniej odwracałaby uwagę od samej sztuki!

Tyle Pomerance i jak najsłuszniej. Tymczasem w spektaklu Marcela Kochańczyka, Adam Ferency, odtwarzający arcytrudną postać tytułową, mówi najpierw jak człowiek dotknięty kalectwem: wolno rozdziela sylaby, właściwie nieco bełkoce: ten głos jest, owszem, niesamowity, ale jeżeli nie lubi się odgrywania kalectwa w teatrze - zgrzyta jak żelazo po szkle. A ja nie lubię i bodaj - nie jestem w tym odosobniona.

Nie nasadzono mu, co prawda, głowy słonia czy potwora na ramiona, ale i bez charakteryzacji patologia tej roli uzewnętrznia się dostatecznie. Zresztą: Adam Ferency gra ją dobrze, bardzo dobrze, a momentami doskonale. Tym lepiej, im bardziej "normalnie" " kiedy mówi już sprawniej i wyraźniej. Rola, przyznać trzeba, karkołomna. Potwór, który czuje i nawet - okazuje się - jest bardzo inteligenty. Potwór, który buduje kościół (autentyczne! Merrick zbudował tekturową makietę kościoła św Filipa podczas lat spędzonych w szpitalu. Potwór, który tęskni do kobiet i piękna, potwór, który, po prostu JEST CZŁOWIEKIEM jak każdy z nas.

Trzeba tu na linie balansować pomiędzy kiczem, egzaltacją, nieszczęśnictwem i godnością. Ferency obronił swojego Merricka, ale nie tym bełkotem, broń Boże, nie "zacinaniem się" i ruchami człowieka upośledzonego. Obronił go spokojem i koncentracją w chwilach napięć, tak dużą, że to on dominował na scenie. Nie Kolberger (doktor Treves), nawet nie Komorowska (Madge Kendal, aktorka zafascynowana potworem, który jest tak "naturalny").

Krzysztof Kolberger gra swego Trevesa jako pełnego zadufania angielskiego naukowca, który powoli traci to zadufanie, dobre samopoczucie, jasny i pewny grunt pod nogami. Niestety, kiedy nieco dojrzewa ten infantylny (tutaj)królewski słynny chirurg, Pomerance każe mu wygłaszać komunały z miną Kolumba i Hamleta jednocześnie. Treves traci wiarę w cywilizację, w Boga, w logikę, w dobre maniery, a wszystko to dlatego, że Merrick -jego pupil, szpitalny lokator i studium naukowe - umarł "w momencie, w którym zaczął się upodabniać do reszty ludzi". Ergo - cywilizacja to cofanie się w śmierć, sztuka jest niczym wobec natury (także i sztuka lekarska).

Transparent o tej treści (sztuka jest niczym wobec natury) wisi cały czas na scenie, podświetlony i wyraźny. To on nas wita na pustej jeszcze scenie.

Niestety, nic z tego, co dzieje się na niej później nie wykracza myślowo poza treść transparentu, a to jak na spektakl na poważnej scenie trochę mało, nie mówiąc już o Oczekiwaniach wobec bestselleru. który w 16 krajach Ameryki, Europy... i tak dalej.

A szkoda, bo "samo w sobie" przedstawienie we Współczesnym prezentuje się nieźle, zwłaszcza od strony roboty teatralnej. Jego elementem niebanalnym i bardzo istotnym (choć dla wielu istotnym na "nie", drażniącym) jest muzyka Ekspresyjna muzyka Zygmunta Koniecznego, która raz po raz, jedną natrętną frazą rozbija tkankę spektaklu. Może nawet nie tyle rozbija, co rozcina, oddziela poszczególne obrazy i sceny kontrapunktując je ostro. Ta fraza ma charakter nieco cyrkowy, (w końcu Merrick był pokazywany jako osobliwość) ludyczny, może - powtarzam - drażnić lub przeciwnie, ale na pewno niepokoi, znaczy. Scenografia ma tu charakter symbolicznych rekwizytów ogrywanych na czarnym tle ściany (no i ten podświetlony napis oraz podświetlony postument) zdecydowanie nie koreluje to z akcją sztuki, ze sposobem gry (choćby Kowalewskiego czy Wołłejki budujących postaci na wskroś normalne, osadzone w realiach).

I to byłoby chyba wszystko w sprawie amerykańskiego bestselleru przy ulicy Mokotowskiej.

Chociaż nie - me wolno pominąć milczeniem faktu, że ta scena jest wierna swojemu profilowi: daje prapremiery ze świata. I tego faktu nie sposób przecenić, choćby kolejna z nich miała zwiędnąć na pniu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji