Artykuły

Wesele

Zmienia się zakres wykształcenia przeciętnego Polaka. Absolwentom szkół średnich, a nawet uniwersytetów, nie mówiąc już o różnych politechnikach - dramaturgia narodowa znana jest coraz gorzej. Młodsze roczniki coraz mniej rozumieją, o co to właściwie chodzi w tych różnych "Dziadach", "Weselach" i "Nocach Listopadowych". Zaczyna się dziać z tymi utworami coś podobnego do tego, co już dawno, dawno temu wydarzyło się w Chinach, gdzie trzeba mieć solidną edukację klasyczną, by zrozumieć, o co tak naprawdę chodzi w starych operach, które może właśnie dlatego zostały częściowo zarzucone i zastąpione nowymi tekstami, ponieważ były przeznaczone dla elit.

A jednak ludzie chodzą oglądać te w istocie niezrozumiale utwory naszej dramaturgii - chodzą nawet po kilka czy kilkanaście razy w życiu i patrzą z zaciekawieniem, mimo iż nie wiedzą prawie nic o historycznych realiach, w kręgu których toczą się wydarzenia sceniczne. Chodzą i dosyć często nudzą się piekielnie. Tylko kilku reżyserów umie zabawić klasyką publiczność teatralną. Umie sprawić, że bilety sprzedają się same, na długie miesiące naprzód, bez przymusu i pomocy związków zawodowych. Na czym to polega? Dlatego w dwu czy trzech teatrach w Polsce, klasykę - która jest w nich dokładnie tak samo martwa, jeśli idzie o zawarte w tych utworach treści jak na innych scenach - ogląda się jednak z prawdziwą pasją. Reżyserzy tych popularnych widowisk opowiadają często gęsto niestworzone rzeczy na temat swoich sukcesów. Mówią, że oto właśnie udało się im odczytać w tych utworach różne stare treści w całkowicie nowy sposób, mówią o wiecznej, aktualności spraw poruszanych w tych sztukach. Najniechętniej mówią prawdę. Prawdę, którą dałoby się określić jako przeniknięcie tajemnicy chińskiej opery. A tam właśnie już od dawna wystawia się na scenie nie stare treści narodowych utworów dramatycznych, lecz ich formę. A cóż innego zrobił Wajda z "Nocą listopadową" w krakowskim Starym Teatrze? Spora, szczególnie ta mitologiczna, część tego tekstu nie nadaje się dzisiaj ani do czytania, ani do słuchania. Mitologia antyczna została prawie doszczętnie zapomniana, zaś bełkotliwego języka młodopolskiego, jakim to zostało napisane, nie można słuchać bez zgrzytania zębami. Ale Wajda znalazł na to sposób. Kazał ten cały bełkot odśpiewać tak, że nikt nie rozumie ani słowa, zaś odbiera się jedynie melodię muzyki i melodię wiersza. Tak, niby to uszanowany, a w rzeczywistości mocno okrojony utwór, zachowuje tylko prościutki wątek patriotyczno-powstańczy.

Podobnym chwytem posłużył się i Adam Hanuszkiewicz w swoim ostatnim "Weselu". Właściwie zrezygnował z przekonywania publiczności, iż koniecznie musi rozumieć, o co właściwie chodzi w tym genialnym kabarecie politycznym, napisanym kilkadziesiąt lat temu, w małym prowincjonalnym europejskim miasteczku dla grona znajomków o sprawach tego małego zatęchłego światka. Piszę tu zapewne straszliwą herezję, ale rzekoma dzisiejsza "wieczna aktualność" problematyki zawartej w "Weselu" jest całkowicie j urojona przez panów i panie od polskiego. "Wesele" jest martwe już choćby dlatego, że od dobrych kilkunastu lat Polska przestała być zatęchłym grajdołem Europy, zaś potomkowie Szeli wracają w rodzinne strony w pretensjonalnie wybłyszczonych amerykańskich limuzynach i patrzą nie za strzechą i nożem, jakim rżnięto panów, lecz gorliwie szukają pokątnych heraldyków, którzy by im sprokurowali wśród przodków jakiegoś austriackiego hrabiego. Hanuszkiewicz wystawia w Teatrze narodowym nie treści zawarte w "Weselu", lecz słowa, jakimi ten utwór został napisany. Wystawia formę "Wesela", wystawia cudowną piękności wiersza Wyspiańskiego. Każe to grać tak jak się gra muzykę. Podobno któryś z naszych wielkich dyrygentów powiedział Panu Adamowi, iż chciałby móc stanąć przy pulpicie i dyrygować "Weselem" tak jak się dyryguje koncertem Chopina albo symfonią Szostakowicza.

O "Weselu" Hanuszkiewicza napisano prawie wyłącznie źle, a znawcy chodzą po kawiarniach, kręcą nosami i mówią, że to chała. Nieprawda. Byłem. Zobaczyłem. Późno, bo późno, ale za to na własne oczy. Jest to wręcz cudowne przedstawienie właśnie w stylu opery chińskiej. Bez próby zmuszania nas, abyśmy się przejęli tym, czym się za chińskiego Boga nie jesteśmy w stanie przejąć, to znaczy problemami krakowskiego małego światka z początku dwudziestego wieku. Przy końcu wieku dwudziestego Hanuszkiewicz pokazuje nam z wielką wirtuozerią to jedno, co może nas jeszcze wzruszać. Koncertową piękność języka, jakim Wyspiański napisał "Wesele". Bo lud chiński, który przecież nie znał tajników w swej literaturze klasycznej, także walił zawsze tłumnie na opery i oglądać ich niezwykłe piękno formalne.

"Wesele" odrealnione z realiów już dzisiaj niezrozumiałych ujawniło w rękach Hanuszkiewicza tę jedną żywą cechę, jaka dotrwała żywa do naszych dni. Urodę mowy polskiej, urodę konstrukcji dramatycznej; dające się pokazać piękno wiejskiego sadu wokół chaty, sadu z chochołami i z poranną mgłą. I nie jest nudno u Hanuszkiewicza na widowni. Przez dwie godziny czarodziejska moc fenomenalnie pięknej polszczyzny święci swój triumf nad nudziarzami od historii literatury.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji