Bilans jednej inscenizacji
Kiedy po rozmaitych dokonanych działaniach i zabiegach saldo przedsięwzięcia nie jest dodatnie, wzywa się przysięgłego księgowego do sporządzenia analizy bilansu. Takie wypróbowane postępowanie wydaje się najwłaściwsze w stosunku do wystawienia w Teatrze Narodowym sztuki "Jak wam się podoba". Szczegółowe zbadanie aktywów i pasywów, choć - podobnie jak lektura ksiąg handlowych - nie jest atrakcyjne dla czytelnika, zaś piszącemu (podobnie jak praca kontysty) nie daje satysfakcji autorskiej, pozwala jednak wyjaśnić przyczyny i pozycje składające się na wynik końcowy.
Pierwszą i najmocniejszą pozycją po stronie aktywów jest, oczywiście, sam Szekspir, ale również jego tłumacz. Wielokrotnie wypróbowany na scenach tekst sprawia, iż komedia pozbyła się antykwarycznego mizdrzenia, które widz naszego stulecia odczuwa zarówno przy odbiorze trzystuletniego oryginału, jak stuletniego Ulricha. Modernizując język sztuki w bardzo przemyślany i taktowny sposób, uczynił tłumacz, znośniejszymi przepełniające sztukę manieryczne koncepty i dowcipy. Osłabła dzięki temu w znacznym stopniu możliwość zastosowania do "Jak wam się podoba" słynnego zdania Bernarda Shawa, że nie ma nic okropniejszego od elżbietańskiego dowcipnego kawalera, chyba tylko - elżbietańska dowcipna młoda dama. Dalszy krok zrobił reżyser, odrzucając z tekstu wszystko, co w komedii Szekspira jest dla nas tylko popisem przebrzmiałej konwencji, a nie humorem i dowcipem o ciągle żywym działaniu.
Pozostając jeszcze przy Szekspirze. Dla każdego odbiorcy tekstu w lekturze i dla każdego reżysera powstaje podstawowe pytanie: jest Arkadia w Lesie Ardeńskim, czy jej nie ma? Odpowiedź mieści się w tytule sztuki, co nie znaczy by każdorazowo nie dało się jej ustalić. Na przykład, Arkadia w Lesie Ardeńskim była prawdziwa wcale nie tylko dla romantyków i wiktorian; była prawdziwa jeszcze w 1951 roku na inauguracyjnym przedstawieniu w odbudowanym gmachu Teatru Polskiego we Wrocławiu. Wspaniałe widowisko Edmunda Wiercińskiego w pięknej oprawie scenicznej Teresy Roszkowskiej, z wpadającymi w ucho melodiami kompozycji Ryszarda Bukowskiego, przenosiło widza do innego, pożądanego przez tego widza świata. Już samo wejście do nowego budynku teatralnego oznaczało pozostawienie za sobą zgrzebnej i trudnej codzienności. Przeszło tysiąc osób na widowni chciało wejść do Arkadii, choćby tylko na trzy godziny. Przedstawienie Wiercińskiego zaspokajało istniejącą potrzebę, a więc arkadyjska interpretacja sztuki była wtedy prawdziwa.
Od dobrych kilkunastu lat krytycy, reżyserowie i publiczność nie życzą sobie Arkadii w teatrze. Tu i teraz może ona więc być tylko - nieprawdziwa. Mocno muszą dojść do głosu wszystkie znaki zapytania, postawione w sztuce przez Szekspira. Skoro zaś pod znakiem zapytania została współczesna Szekspirowi kultura i jej mity, jest całkiem logiczne pokazywanie tej kultury w dzisiejszym kostiumie. Dalej: skoro Arkadia jest fałszywa, może ona być tylko konwencją, spoza której przeziera gorzka rzeczywistość społeczna, czy też powikłana, dwuznaczna erotyka transwestytyzmu. W najlepszym razie szczęście Lasu Ardeńskiego może być tylko złudzeniem zakochanych, trwającym tak długo, jak długo trwa ich skupienie się tylko na sobie i wyobcowanie ze wszystkiego, co ich otacza. Wariantów i odmian interpretacyjnych może być zresztą w tym kręgu, zakreślonym przez myślenie lat siedemdziesiątych, bardzo wiele i nie ma sensu toczenie o nie sporu. Istotne jest natomiast przyjrzenie się, w jaki sposób i z jakim skutkiem taka lub inna wykładnia sztuki została zakomunikowana widzom.
Dwór uzurpatora Fryderyka ma być w Teatrze Narodowym współczesny, ale - by nikogo nie urazić - z drobnym przesunięciem w czasie i przestrzeni: na dworze panuje moda edwardowska (Edward VII). Kłóci się jednak z tą modą hałas zmotoryzowanej ulicy i syrena karetki pogotowia. Z kolei zaniedbany w edukacji Orlando nosi się i zachowuje jak młody wieśniak z epoki przed uwłaszczeniem w Europie środkowej. Pewnemu zamazaniu i oględności w komentarzu, "kostiumowym" towarzyszy bardzo mocny, ale też bardzo symbolicznie podany komentarz scenografii. W dwu wielkich klatkach zielenią się krzewy, a wystające na zewnątrz pędy obcina się sekatorem. Ostrożność z jednej strony, a z drugiej upraszczające "mocne uderzenie" wprowadzają dyshar-monię i ta sprawa wydaje się ważniejsza od wszelkich możliwych zastrzeżeń natury estetyczej.
Podobnie uproszczona jest wizualna wykładnia znaczenia Lasu: skoro Arkadia jest nieprawdziwa, reprezentuje ją na scenie zrobiona z zeschłego chrustu zasiadka myśliwska. Ponieważ wszystko, co się w lesie dzieje, może być co najwyżej pozorowaniem arkadyjskiej konwencji, cały dwór wygnanego Księcia przebrano w białe stroje - rokokowe i puszczono w ruch na zasadzie połączenia Fete champetre Watteau z Tańcem Śmierci. Owszem, rzecz jest zrozumiała, ale znów do ostateczności uproszczona i wstrętnie podana. Postacie spoza kręgu dworskiego są wyłączone z działania trupiej białości, ich kostiumy jednak nie tworzą (poza kontrastem) żadnych znaczeń. Probierczyk chodzi w tradycyjnym, choć futrzanym, stroju trefnisia, Audrey w jaskiniowych skórach, Rozalinda w kostiumie łączącym spodnie i buty według bieżącej mody damskiej z romantyczną bufiastą koszulą i z myśliwskim pasem; Celia jest w dość nijakiej sukni.
Można się zgodzić, że - przy skrajnie pesymistycznej wykładni znaczeń Lasu - próby arkadyjskich zabaw dworu będą nieprzekonywające, a nawet, że mogą one napełniać widza smutkiem. Dobrym więc prawem reżysera było zastąpienie wesołych pieśni - melancholijnymi, czy też pokazanie zabójstwa jelenia jako śmierci jednego z dworzan trafionego strzałą. Akcenty tragizmu i smutki nie docierają jednak do widza, gdyż są w jego odczuciu niweczone przez trupio-rokokową stylizację kostiumów i baletowe prowadzenie figur na scenie. Konwencja przekreśla prawdę, którą chciał wypowiedzieć reżyser.
W ponurym krajobrazie uschłych gałęzi i wśród melancholijnych korowodów białych postaci musi się jednak rozwinąć prawdziwa, choćby zresztą krótkotrwała idylla zakochanych. Jak się zdaje, jakiekolwiek osadzenie jej w ramach stworzonych przez reżysera i scenografa, jest niemożliwe i pozostaje tylko stwierdzenie jeszcze jednej podstawowej dysharmonii w przedstawieniu. Traktując natomiast sprawę trójkąta Rozalindy, Celii i Orlanda w oderwaniu od całej reszty inscenizacji, można w niej dostrzec kilka interesujących problemów aktorskich.
Wydaje się, ze obsadzenie Bożeny Dykiel w roli Rozalindy wcale nie musiało być pomyłką. W tekście Szekspira bohaterka mówi sama, że "wzrostem zwykły wzrost kobiet przewyższa", a właśnie Rozalinda niedziecinna i hoża pozwala dzisiaj, w drugiej połowie wieku XX, wydobyć tkwiący w jej roli daleki od idyllizmu element erotyczny (uczyniono to zresztą dyskretnie w obecnym przedstawieniu). U Szekspira mieścił się ten element w zabawie w miłość dwóch rzeczywistych chłopców (Orlanda i chłopca, grającego Rozalindę). Skoro jednak Rozalindę gra dzisiaj kobieta, pewien ładunek erotyzmu przenosi się na jej stosunek do Celii. Jeśli cała sztuka ma być niesielankowa, to wolno szekspirowskim "ślubom panieńskim" nadać taki właśnie odcień. W obecnym przedstawieniu już same "warunki" partnerek (drobniutka Anna Romantowska) pozwalają zauważyć o co chodzi, bez potrzeby stawiania mocniejszych akcentów.
Jeżeli Rozalinda jest od początku rozkwitłą kobietą, której w dodatku w stosunku z przyjaciółką przypada rola męska, nadarza się dobra okazja do zerwania ze stereotypem dziecka, w którym w końcu budzi się mała kobietka. Propozycja jest bardzo interesująca i godna odnotowania przez sam fakt jej przedstawienia. Niestety, przy realizacji brakło jednoczącego zamysłu i rola rozpadła się w kawałki. Zaciążyła tu na pewno pamięć o tradycyjnej filuterii podlotka i tradycyjnie ckliwych igraszkach z Orlandem. Przy n i e t r a d y c y j n y m ujęciu roli Rozalindy, musiały się zatracić wdzięk i finezja, możliwe w dawnym ujęciu, lecz na ich miejsce nie weszło nic poza niezbyt składnymi, ostrymi efektami zewnętrznymi.
Jeszcze wyraźniej zaznaczyła się podjęta nowa próba i brak jej powodzenia w roli Orlanda (Krzysztof Kolberger). Już w samych wstępnych założeniach zbyt wiele było sprzeczności: programowe (jako kontrast z dworem) prostactwo, podkreślone strojem i charakteryzacją, blokuje później całą zabawę w miłość i nazbyt już brutalnie ośmiesza konwencjonalne, rymowane zaloty. Wydaje się, że istniała tu, podobnie jak w przypadku Rozalindy, możliwość ujęcia anty tradycyjnego, wyłuskanie Orlanda z romansowej i romantycznej otoczki, zrobienie z niego krwistego młodego mężczyzny, który buntuje się, walczy i kocha. Tymczasem przyjęcie za jedyną wytyczną kontrastu z dworem zwulgaryzowało postać, mimo czynionych przez Kolbergera pewnych prób nieco bardziej złożonego ujęcia.
Probierczyk (Janusz Kłosiński) zaledwie zmieścił się ze swym poprawnym komentarzem w tak pełnej mocnych uderzeń inscenizacji, natomiast zdołał się przedrzeć przez wszystkie przeszkody Tadeusz Janczar jako Jakub, dając jedyną właściwie pełną i dopracowaną rolę w całym przedstawieniu. Reżyser stworzył mu zresztą pewne pole do działania: wysunął jego kwestię o siedmiu wiekach życia ludzkiego jako prolog, a zamiast epilogu Rozalindy kazał jemu właśnie pozostać na pustej scenie. Pozwolono mu też pozostać sobą, nie narzucając z góry komunałów poprzez strój czy charakteryzację. Janczar wykorzystał swoją szansę i umiał pokazać, że następną kolejną postacią sceniczną stworzoną przez Szekspira, był Hamlet. Doszła do głosu w jego roli gorzka refleksja, która w całym przedstawieniu rozpadała się w uproszczone i brutalne zabiegi reżysera i scenografa. Mógłby stąd płynąć wniosek na przyszłość: pesymistyczne i krytyczne inscenizacje "Jak wam się podoba" -jeśli się ktoś na nie w ogóle decyduje - powinny być "sztukami Jakuba". Wynik bilansowej analizy całości przedsięwzięcia podjętego przez teatr jest chyba jednoznany, ale w każdym razie przedsięwzięcie to zasługuje na uwagę: wskazało na istnienie możliwości, choć ich nie umiało wykorzystać.