Artykuły

Kopać tunele w kałuży. Rozmowa z Mateuszem Pakułą

- Nie ukrywam upodobań filmowych. Pisząc, nie przejmuję się raczej tak zwanymi "ograniczeniami sceny", nie dbam szczególnie o żadną z "jedności", często wyobrażam sobie powstające sceny filmowo właśnie - stąd słuszne wrażenie czytelników, że mam filmową wyobraźnię. Ostatnio zacząłem robić taką listę filmów, które jakoś odłożyły się w mojej głowie - mówi Mateusz Pakuła w rozmowie z Piotrem Olkuszem.

Piotr Olkusz: Gdy czytałem wywiady z panem, zauważyłem, że często powracają w nich pytania o inspiracje kinem. Można odnieść wrażenie, że te pytania pana irytowały. Czy dlatego właśnie postanowił pan napisać dramat o pisaniu scenariusza i kręceniu filmu?

Mateusz Pakuła: Te pytania mnie raczej śmieszyły, niż irytowały. Chociaż sformułowania w rodzaju: "teatralna Zagubiona autostrada" czy "Twin Peaks na Podhalu" (tak było z Białym Dmuchawcem) powtarzane w kółko z czasem stały się trochę irytujące. Te chwytliwe określenia strasznie upraszczają, banalizują tekst. I przyklejają się do tekstu tak mocno, że później trudno wyjść poza te skojarzenia. Jednak nigdy nie ukrywałem tych nawiązań i w ogóle nie ukrywam upodobań filmowych. Pisząc, nie przejmuję się raczej tak zwanymi "ograniczeniami sceny", nie dbam szczególnie o żadną z "jedności", często wyobrażam sobie powstające sceny filmowo właśnie - stąd słuszne wrażenie czytelników, że mam filmową wyobraźnię. Ostatnio zacząłem robić taką listę filmów, które jakoś odłożyły się w mojej głowie. Pierwszym filmem "dla dorosłych", który widziałem w kinie, był "Batman" Tima Burtona, potem obejrzałem "Edwarda Nożycorękiego". Dla mnie - wówczas siedmiolatka - to był estetyczny wstrząs. Kiedy miałem lat jedenaście, rodzice pozwolili mi obejrzeć "Dekalog 1". Myślałem o tym filmie chyba z pół roku. To był wstrząs już nie tylko estetyczny, ale przede wszystkim emocjonalny i intelektualny. Następny tak silny przydarzył mi się dopiero w wieku lat piętnastu, kiedy oglądałem "American Beaty". Niedługo potem wstrząsnął mną "Tytus Andronikus" Julie Taymor. Później był Lynch i Jarmusch. Marek Koterski i Lech Majewski. Trier i Kitano. Bergman, Haneke i Marcel Łoziński (o Łozińskim i kilku innych przedstawicielach Polskiej Szkoły Dokumentu napisałem pracę magisterską). W 2006 roku dzięki festiwalowi Etiuda&Anima poznałem niesamowite filmy Braci Quay. Ten świat totalnie mnie zainfekował. Ostatnio zachwyciły mnie filmy Hala Hartleya. A moja najświeższa filmowa miłość to Werner Herzog. Genialne fabuły - "Szklane serce" to jest coś fantastycznego, ale najgenialniejsze są jego dokumenty.

"Wejście Smoka. Trailer" napisałem na zamówienie Teatru Łaźnia Nowa. Sam film z Brucem Lee jako punkt startu to był pomysł Bartosza Szydłowskiego. No, ale Bartosz nieopatrznie dał mi wolną rękę i teraz ma za swoje...

Nie istniał dotąd chyba żaden dramat o karate i kung-fu, pewno z dosyć oczywistych powodów. Postanowił pan napisać o tym, o czym teatr nigdy nawet nie pomyślał?

Wydaje mi się, że teatr nie raz już pomyślał o "Wejściu Smoka", ale reżyserzy i dyrektorzy wybili to teatrowi z głowy. No bo to przecież płycizna straszna, jak się od czegoś takiego odbić? Mnie bardzo takie płycizny pociągają, traktuję je jak wyzwanie. Oczywiście mój tekst nie jest wyłącznie o karate i kung-fu, to tylko jeden z wielu tematów i chyba jeden z mniej ważnych.

Pamiętam, że moi koledzy w podstawówce pochłaniali filmy karate w jakichś po prostu niemożliwych ilościach. A mnie te filmy raczej nudziły. Ileż można patrzeć na Chucka Norrisa? Na Van Damme'a? Albo Stevena Seagala? Od "Karate Kida" wolałem "Odkrywców" (chłopcy budują rakietę, a potem prują w kosmos). Dopiero "Hero" i "Kill Bill" trochę zmieniły moje podejście. A samo "Wejście Smoka" obejrzałem stosunkowo późno.

Dlatego nie wierzę, że chodziło tylko o "sublimację dziecięcych fascynacji".

Myślę, że w przypadku Bartosza Szydłowskiego w dużej mierze właśnie o tę "sublimację dziecięcych (i młodzieńczych) fascynacji" chodziło. Dla niego "Wejście Smoka" to film pokoleniowy i kultowy. Ja jestem trochę młodszy, moim bohaterem nie był Bruce Lee, tylko Bruce Wayne - "Batman". W sumie oni są pod pewnymi względami dosyć podobni - obaj są rycerzami bez skazy, szlachetnymi mścicielami. Lubię takich bohaterów, lubię się do nich dobierać, sprawdzać, czy to, co mają w środku, to tylko wata, czy coś ciekawszego. Z upodobaniem wypycham ich własnym materiałem.

Bazą był scenariusz filmu. Zachwycił mnie swoją głupotą, bardzo mnie rozbawił. Dialogi w pliku tekstowym zajmowały zaledwie kilka stron. Ale uruchamiały moją wyobraźnię. Treściowo film i scenariusz to jest totalna bieda, pojawiają się zalążki jakichś tematów, ale tylko zalążki. Korciło mnie, żeby je rozbudować. Więc postanowiłem kopać tunele w tej płytkiej kałuży.

Jedna ze scen pana dramatu, "Casting. Nińdże polskie", to dokładny opis filmiku na YouTube "Ninja casting". To ukłon w stronę... No właśnie, w stronę czego?

W stronę niczego. A dokładniej - w stronę niczego i wszystkiego, czyli w stronę śmietnika. Jednocześnie ukłon w stronę takiego duchampowego podejścia do sztuki - weź coś, co nie jest twoje, o czym nikt nigdy nie pomyślał, że to może być sztuka, nadaj temu jakiś tytuł i powieś w galerii. Niektóre słonie potrafią malować jak Kandinsky, ale raczej nie zaproszą przyjaciół i krytyków na wernisaż. Za to opiekun takiego słonia-malarza może swojemu pupilowi skroić obraz, domalować coś na nim (lub nie), nadać jakiś tytuł i podpisać się pod nim swoim nazwiskiem. Może ten obraz pokazać w Nowym Jorku, sprzedać i zarobić kupę kasy. Autor filmiku z YouTube na pewno nie pomyślał o nim jako o dziele sztuki, zamieścił go po prostu jako tak zwany, "śmieszny filmik". Ja starałem się natomiast - używając go, tłumacząc na medium literatury i wrzucając w szerszy kontekst - zrobić z niego coś więcej.

Takich scen w pana dramacie jest całkiem dużo. Piosenka "Dary losu" też wzięła się tu nie ze względu na Rynkowskiego, ale na niefortunne występy w "Idolu", które później zostały przemielone przez internetowe witryny. Percepcja dzisiejszych widzów ogranicza się do fragmentu. To dlatego Reżyser i Scenarzysta nawet nie kręcą filmu, ale właśnie trailer, który ma o wszystkim zadecydować?

Dary losu faktycznie znalazły się w tekście głównie za sprawą wykonań z Idola, no ale duch Ryszarda Rynkowskiego też gdzieś nad tymi scenami wisi i powiewa. On jest dla mnie - jako estradowiec - personifikacją beznadziei. Przygniata mnie smutną (melancholijną?) przeciętnoścą.

A co do trailerów - wydaje mi się, że ich niewątpliwa popularność faktycznie wiele mówi o współczesnej percepcji. Część moich znajomych twierdzi, że oglądanie trailerów sprawia im większą przyjemność niż oglądanie samych filmów. Filmy są za długie, miewają nudne fragmenty. A trailerów w dwie godziny można obejrzeć ze czterdzieści. Tak się pewnie broni tak zwany człowiek współczesny przed swoją własną pustką wewnętrzną. Pewnie tę pustkę najdotkliwiej oświetla nuda.

Kiedy byliśmy dziećmi, w telewizji tryumfy święciła kreskówka "Wojownicze Żółwie Ninja", której bohaterowie, żółwie-karatecy nosili imiona włoskich malarzy. Wielu młodych widzów tak poznało imiona Rafaela, Donatella... Spłaca pan tym tekstem rachunki z twórcami tamtego filmu, bo sprawili, że idąc przez Galerię Uffizi, myśli pan o zmutowanych żółwiach?

Rzeczywiście "Żółwie Nina" cały czas siedzą mi w głowie, to była kreskówka mojego dzieciństwa. Kiedy miałem osiem-dziewięć lat, marzyłem, żeby zamieszkać w kanałach i żywić się pizzą. Kilka razy nawet z kolegami zeszliśmy do kanałów na osiedlu. Było nas pięciu w tak zwanej bandzie. Ja byłem Leonardo - ten w niebieskiej opasce na oczach, z dwiema katanami. Z dzisiejszej perspektywy wydaje mi się to naprawdę bardzo dziwaczne - ośmiolatkowie, którzy najbardziej na świecie pragną zostać mutantami. Żeby im się wylał na głowę ten cały mutagen i zamienił ich w potwory. Kilka lat później zacząłem się zastanawiać, co by było, gdybym naprawdę stał się półczłowiekiem-półżółwiem. Przestałem się zastanawiać, kiedy obejrzałem "Człowieka słonia".

A fakt, że na przykład przy medytacji nad dziełami Leonarda da Vinci czasem myślę o wojowniczym żółwiu w niebieskiej opasce, z trzema palcami u rąk i dwoma u nóg - zupełnie mi nie przeszkadza, wręcz przeciwnie - bardzo mnie cieszy. Im więcej tuneli w moim magicznym domu wewnętrznym, tym fajniej i bardziej niesamowicie.

A skąd w tym wszystkim Paavo Haavikko?

Z Finlandii... I z "Literatury na Świecie". Zachwyciły mnie te fińskie teksty, niektóre długo za mną chodziły. Kiedy zabierałem się do pisania "Wejścia Smoka", właściwie umiałem je na pamięć. No i okazało się, że Bruce czasem myśli jak Paavo Haavikko, a Kruk jak Elias Lónnrot. Poza tym - zderzenia odległych od siebie światów (choćby literackich) wydają mi się niezwykle ciekawe, tworzą się nowe, zaskakujące jakości. Wrzucam do jednej probówki Polskę, Hongkong i Finlandię i czekam na efekt, jakiś zapach, smród albo eksplozję.

Ma pan za sobą studia dramaturgiczne - na ile widoczne w pana sztukach umiłowanie kolażu, szukanie tysiąca możliwych interpretacji, otwarta estetyka są związane z zawodem dramaturga, czyli tego, kto nieustannie szuka nowych kontekstów?

Myślę, że bardzo. Moje teksty to często są multikompilacje, trochę adaptacje, a trochę teksty własne. Proporcje własności do cudzości się zmieniają, w każdym z moich tekstów wygląda to nieco inaczej.

Jeśli rzeczywistość czegoś się domaga, to raczej metafory, a nie opisu. Metafory, która otwiera różne drogi skojarzeniowe i interpretacyjne. Wszelkie zamknięcia, dopowiedzenia w sztuce drażnią mnie. Moje postaci (czy wątki) nie są tylko trybikami w machinie tekstu, nie pozwalają się odpowiednio skroić. Nie wszystko w moich tekstach ma swoją matematycznie obliczoną funkcję. Jeśli coś tu sprawuje rządy, to jest to intuicja.

A lubi pan sztukę autoreferencyjną?

Lubię. Taką, w której funkcja autoteliczna nie dominuje i nie przytłumia innych funkcji, nie zabija opowieści.

Pisze pan teraz nową sztukę - pisze pan ją we współpracy z bratem. Może pan zdradzić sekrety tej pracy?

Mój - obecnie dwunastoletni - brat Marcin od ósmego roku życia pisze powieści. Ja natomiast - od dawna zafascynowany ośmieloną dziecięcą wyobraźnią - czasem wykorzystywałem fragmenty tych tekstów, można je znaleźć choćby w "Donkiszocie". Przy pracy nad "Księciem Niezłomem" wykorzystałem natomiast fragment autentycznej rozmowy, którą przeprowadziłem z bratem, kiedy miał lat osiem. Tytuł sztuki, którą wspólnie piszemy, to "Kowboj Parówka". Przebiegu naszej współpracy nie zdradzę. Mogę zdradzić natomiast, że głównym bohaterem sztuki jest lalkarz występujący na Rynku w Krakowie, animujący Tinę Turner i Michaela Jacksona - postać istniejąca w rzeczywistości. Mimo iż sztuka - według planu - ma być przeznaczona dla dzieci i młodzieży, wydaje mi się, że momentami może przypominać "Pachnidło" Suskinda.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji