Artykuły

Wyższy poziom abstraktu

"Maszyna do Liczenia" w reż. Eugeniusza Korina w Teatrze 6. Piętro w Warszawie. Pisze Marek Skrzetuski w Teatrakcjach.

Właściwie trudno mi powiedzieć od czego powinienem zacząć. Może od tego, że podjąłem się napisania tej recenzji jako osoba zupełnie niezwiązana z Akademią Teatralną, więc mogąca dokonać tego w miarę obiektywnie, bez żadnych uprzedzeń czy personalnych sympatii? A może od tego, od czego zaczęli sami twórcy spektaklu?

Maszyna do liczenia w Teatrze 6. Piętro zapowiadana była szumnie. Nie co dzień ogląda się wszak w jednym spektaklu "trzynastu najzdolniejszych", debiutujących na deskach absolwentów warszawskiej Akademii oraz łódzkiej Filmówki. "Trzynastu gniewnych", jak opisywał ich dyrektor artystyczny teatru, Michał Żebrowski, w "pełnej tragifarsy i ironii legendarnej sztuce Elmera Rice'a", jak informowały materiały prasowe, "zrealizowanej w zaskakującej formie musicalu buffo", z tekstami samego Jacka Cygana.

Nie sposób zaprzeczyć, że spektakl widza zaskakuje. Niestety, głównie negatywnie.

Już od pierwszej sceny trudno jest nazwać obsadę "gniewną". Jest ona prędzej potulną, usilnie próbującą zdobyć sympatię widza. Oczywiście - nie czepiając się słówek - to dobrze. Ale dalej jest już tylko gorzej. Pierwsza część spektaklu upływa pod znakiem nudy. Krótszych czy dłuższych monologów, niosących ze sobą treści i idee zdewaluowane w teatrze już lata temu, przy których percepcja przeciętnego widza wyłącza się dość szybko. A trzeba w tym miejscu wspomnieć, że spektakl reklamowany jest jako "żywiołowy i zabawny", więc skierowany do widza raczej niecierpliwego.

Spektakl bynajmniej nie zachęca do sięgnięcia po "Maszynę" czy inne ekspresjonistyczne sztuki Elmera Rice'a. Sam wybór tekstu jest zresztą niezrozumiały: zawarte w nim elementy absurdu raczej wzbudzają śmiech niż bawią, przemyślenia są raczej banalne niż życiowe, a popularna w dwudziestoleciu międzywojennym tematyka mechanizacji ludzkości przedstawiona w sposób zupełnie nieprzystający do współczesności. Przypomnijmy, że Teatr 6. Piętro reklamuje się sloganem o "wyższym poziomie teatru". Ten poziom zdaje się jednak odlatywać na zupełnie inną orbitę niż ta, po której porusza się w obecnych czasach świadomy odbiorca dramatu.

Forma musicalowa, w jaką go przekształcono, także pozostawia wiele do życzenia. Rozpoczynające każdą scenę wstawki muzyczne często nie wpasowują się w akcję. Osobny artykuł można by poświęcić samym tekstom piosenek. Bo usiane są wątkami nieobecnymi, bądź zupełnie marginalnymi w stosunku do samej sztuki. Do tego napisane są naprawdę słabo, z muzyką zgrane jakby na siłę, a o ich warstwie poetyckiej lepiej nie wspominać. Od autora tak doświadczonego jak Jacek Cygan wymaga się znacznie więcej niż to, co zostało zaprezentowane.

W czasie przerwy zastanawiałem się, czy dałoby się komuś ten spektakl polecić. I początkowo stwierdzić by można, że owszem - osobom akceptującym dość specyficzne i proste poczucie humoru, odpornym na początkowe dłużyzny i lubujących się w fabułach z narastającą groteską, wzrastającym zamieszaniem na scenie. Ale druga jego część szybko rewiduje ten pogląd. O ile do piątej-szóstej sceny spektakl zdawał się rozwijać według jakiegoś określonego klucza artystycznego, o tyle ostatnia scena rychło staje się żenująco oczywista, a moralizujące zakończenie naiwne. Niszczy ono zupełnie wprowadzony wcześniej element zdrowego absurdu i w sposób skrajny banalizuje treści przemycone we wcześniejszej, dość ciekawej scenie.

Nie to, żeby występ ten nie miał żadnych zalet. Przede wszystkim był to naprawdę doskonały pomysł, a nawet gest ze strony reżysera, Eugeniusza Korina, aby pozwolić młodym aktorom na udział w pełni komercyjnym przedsięwzięciu na deskach domorosłego teatru. I był to wybór słuszny, bo aktorzy są najsilniejszym elementem spektaklu. Wydają się tworzyć zgrany zespół, grający na niemal równym, poprawnym poziomie. Dwoją się i troją, aby wycisnąć coś z tekstu, który dostali na warsztat. Ich głosy we fragmentach muzycznych brzmią naprawdę dobrze, a dynamika gry chwilami zdaje się ożywiać spektakl. Ale cóż z tego, skoro teksty piosenek śmieszą raczej niedopracowaniem - zarówno w sferze rytmicznej, jak i formalnej - niż drętwą treścią, a scenariusz poza nudnymi dłużyznami ma do zaoferowania głównie egzystencjalne oczywistości na poziomie - nie przymierzając - Paulo Coelho.

Pozytywnie trzeba ocenić zastosowane w sztuce pomysły sceniczne jak i dobrze rozplanowany minimalizm scenografii. Ciągłe podmienianie aktorów odgrywających tę samą rolę chroni jakoś widza przed zaśnięciem w najnudniejszych momentach, jest to intrygujący sposób przedstawienia sprzecznych emocji targających bohaterami dramatu. Ciekawym rozwiązaniem jest tworzenie otoczenia w poszczególnych scenach z tych samych, czerwonych struktur, zaskakujących swą adekwatnością i prostotą, dynamicznie przemieszczanych w zależności od rozwoju akcji. Ale już w drugiej części tego trzygodzinnego musicalu zmęczony widz przestaje zwracać uwagę na te nowinki.

Debiut pod względem aktorskim wypada uznać za udany. Choć przed młodymi aktorami jeszcze długa droga do perfekcyjności, pokazali, że da się połączyć zespołowość z delikatnym wkładem własnych charakterów - dali spektaklowi coś od siebie - szczerą zabawę tym, co robią. Spośród całego zespołu wykonawców można by delikatnie wyróżnić jeszcze Annę Szymańczyk i Konrada Darochę, odgrywających role Pani i Pana Zero w kluczowych scenach zbiorowych, czy czarny charakter Michała Jarosa. Doskonale dobrany został też głos lektorki (Marta Dylewska) zapowiadającej kolejne sceny. Szkoda tylko, że ten ich dobry debiut odbywa się w spektaklu pozostawiającym wiele do życzenia zarówno pod względem treściowym jak i formalnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji