Małe "Dziady"
Z lewej, w głębi prosty drewniany krzyż; pod nim płonące znicze. Mężczyźni w czerni - z zapalonymi świecami w dłoniach - celebrują obrzęd. Nie jest on ani ludowy (stroje inteligentów), ani pogański (kościelna muzyka). Gregoriańskie chóry stworzyły atmosferę mszy; półmrok rozświetlają tylko pełgające płomyki świec - widać skupione twarze.
Tak Adam Hanuszkiewicz rozpoczyna inscenizację "Dziadów" na scenie Teatru Małego - scenie, która z konieczności stała się bardzo obszerna. Wykorzystano widownię, rozciągając grę we wszystkich możliwych kierunkach, na kilku poziomach.
Odśpiewane fragmenty "Ustępu" i "części III" zastąpiły uroczystość "Dziadów": z ludowego obrzędu przeistoczyła się w hołd składany męczennikom narodowej sprawy; przypomina bardziej współczesny zwyczaj oddawania czci poległym, niż tradycyjną formę kultu zmarłych. Zaprezentowane teksty mogą oddziaływać wyłącznie emocjonalnie. Np. kawałki opowiadań o Sobolewskim i zamarzniętym na śmierć ordynansie mówią - przez swą wyrywkowość - o ofiarach w ogóle, nie pozwalając tym, którzy nie znają utworu na pamięć, rozpoznać wymienionych przeze mnie bohaterów.
Muzyczne ujęcie obrzędu, przy całej teatralnej atrakcyjności, kryje w sobie błąd - powiedzmy - logiczny. Tak śpiewane fragmenty "Ustępu" łączą pamflet na carską Rosję (zapamiętujemy wyrazisty wizerunek łudzi "z otyłymi karki" lecz twarzą "pustą i dziką") z ceremonią kościelną według liturgii łacińskiej. Inaczej mówiąc, powstaje sugestia istnienia więzi między polskością, patriotyzmem i - katolicyzmem (w opozycji do: nie-katolicyzmu). Sprzeczne jest to choćby z "Dziadów" częścią IV, gdzie ksiądz jest kapłanem obrządku greckiego.
Właściwy dramat staje się w pewnym sensie ilustracją opisanego prologu - wyjaśnia skąd się wzięło początkowe epitafium. Orientacja ta - widoczna w całym przedstawieniu - czyni z "Dziadów" jakby reportaż historyczny, w którym usiłuje się przedstawić prawdę o wydarzeniach sprzed lat 150. Prawdę w tekście ukrytą, nie wypowiedzianą wprost. Hanuszkiewicz (w programie) zaznacza, że Mackiewicz chcąc z jednej strony oddać hołd współtowarzyszom, musiał ich - z drugiej - jednocześnie kryć: wielu żyło jeszcze w głębi Rosji. Stąd kamuflaż, przedstawienie działalności Filomatów jako dość niewinnej zabawy; takie ujęcie już podczas procesu zostało uznane za najlepszą strategię obrony. Ta teza - potwierdzona przez historyków literatury (np. w książce Witkowskiej "Rówieśnicy Mickiewicza") - prowadzi do następnej: późniejsi bohaterowie "Dziadów" w rzeczywistości byli - w wyniku naturalnej ewolucji poglądów - politycznymi konspiratorami; patriotyczne wychowanie musiało wywołać dążenia do odrodzenia ojczyzny (co przenikliwie zauważył Nowosilcow). Tyle historia. W teatrze problem sprowadza się do pytania: "jak pokazać to, czego Mickiewicz nie mógł dopowiedzieć" (Hanuszkiewicz), czyli - jak z Filomatów-niewiniątek zrobić aktywnych działaczy, niemal - niedoszłych Dekabrystów.
Więźniowie są konsekwentnie przedstawiani jako ludzie świadomi, którzy wiedzą za co siedzą i nie mają żadnych złudzeń co do swego przyszłego losu. Jest to niewypowiedziane, gdyż - wszystkim aż nazbyt dobrze wiadome. Z jednym wszakże wyjątkiem. Żegota ukazany został jako autentyczny hreczkosiej, wręcz wieśniak. Różni się od studentów strojem i zachowaniem; wchodzi do celi później, by - swoją naiwną niewiedzą - narazić się na ich drwiny. On jeden jest w tym towarzystwie naprawdę niezorientowany i niewinny. Kontrast pozwala widzom domyślić się wszystkiego. Mogą zresztą trochę i zobaczyć: pełniący służbę kapral przenosi grypsy - wyraźnie sprzyja aresztowanym.
Takie rozegranie sceny więziennej , uczyniło możliwym "pokazanie niedopowiedzianego". Więźniowie zindywidualizowali się, zmieniając z ofiar w dość krwiste charaktery, szczególnie: Żegota, Frejend i Zan.
Duchy w "Dziadach" występować muszą, ale ich rola i sposób istnienia zależą od reżysera. Tutaj straciły one prawie całkowicie charakter metafizyczny; występują jako swoiste ucieleśnienie drzemiących w człowieku (ściślej ludziach) uczuć; wywodzą się nie, tyle z wiary w świat pozaziemski, ile - z psychoanalizy. W trakcie powitania więźniów z boku odzywa się - zamiast Sobolewskiego - diabeł: "I ja tu". On też podpowiada słowa bezbożnej pieśni ("Nie uwierzę, / że nam sprzyja / Jezus Maryja"). A wygląda - jak czarno ubrany student. Analogicznie został na ziemię sprowadzony Anioł Stróż: to także jeden z więźniów - w białej koszuli.
Konrad (Krzysztof Kolberger) jest poetą młodym i gniewnym; bardziej chyba zresztą młodym i gniewnym niż poetą. Wyniesiony nad towarzyszy rozpoczyna w takt podawanego przez nich rytmu "małą improwizację". Siedzi - pod murem - a jego zogromniały cień podkreśla ekspresję słów. Podobnie wyglądała scena, w której Konrad - samotny - słucha podszeptów Belzebuba. Głos diabła niesie się przez głośniki wokół całej sali: wraz z natrętnym szeptem wbijającego w pychę kusiciela ("Ludzie, każdy z was mógłby, samotny, więziony / myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony") uchylają się drzwi celi, by za chwilę znów się zatrzasnąć. Drzwi te grają podczas całego spektaklu, metalowym pogłosem przypominają, że obcujemy z więźniami.
"Wielka Improwizacja" zaczyna się z tyłu sceny refleksją o niemożności porozumienia poety-wieszcza z ludźmi. Refleksją - w odróżnieniu od dalszej części, która będzie ekspresyjna i burzliwa. Konrad występuje naprzód: gniewnie, otwarcie, z jasno zarysowanym celem. Jest bardzo konkretny, aż do dosłowności; słowom "kręcę gwiazdy" towarzyszy ruch dłoni. Wyraża wszystko, co tylko może ucieleśnić - rękoma. Szuka Boga myślą i wzrokiem, także najdosłowniej - oczami. Wpatruje się w rozmaite punkty widowni, przerzuca spojrzenie, gorączkowo usiłuje zobaczyć. Nie krzyczy, raczej głośno wzywa. Nie chce monologować - wyraźnie czeka na odpowiedź. Zatrzymuje się, bada, bada, chwilami rozmawia ze sobą, z radosną dumą obserwując własną wielkość. Rosną mu skrzydła - wstrząsa ramionami. Uparcie konkretnie adresuje spojrzenia: nieco zdezorientowani widzowie wodzą wzrokiem zgodnie z jego wskazówkami i nie widzą nic. Konrad jest obcesowy, "źle wychowany"; by zyskać wreszcie jakąkolwiek reakcję "z góry" - zaczyna wyzywająco gestykulować. Ręce w kieszeniach, spojrzenie spode łba. Brodaty młody-gniewny, który wie czego chce. W ten sposób padają słowa "Daj mi rząd dusz" - wypowiedziane tonem chłopaka; żądającego od ojca konkretu: daj mi samochód, albo...!
Więzień jest sam i jego młodzieńczy, bardzo dzisiejszy gniew wypływa tylko z niego; diabeł włączy się dopiero, by krzyknąć: "Carem!" gdy Konrada powali na ziemię atak epilepsji. Wchodzi ksiądz Piotr. Konrad - opętany? chory? - wzbija się pod sufit (na linie), by tam poddać się egzorcyzmom. W skąpym świetle diabelskich (?) latarek miota się, sam wykrzykuje słowa Złego Ducha. Wreszcie - uwolniony - pada na żelazne, więzienne łóżko. Pomysłowa inscenizacja egzorcyzmów dominuje przez swą efektowność nad poprzedzającą ją "Improwizacją".
Teraz akcja toczy się jednocześnie w trzech punktach: z lewej ksiądz Piotr legł krzyżem, z prawej - diabły, znęcają się nad Senatorem. Pośrodku, na dole - nad śpiącym Konradem pochyla się Ewa. Symultaniczność tych wątków, logicznie uzasadniona chronologią wydarzeń dramatu, zaciera niestety treść wypowiadanych słów. Całość ogranicza się więc niemal wyłącznie do wyżej opisanej "pantomimy". Hanuszkiewicz zdecydował się na - wizualnie frapującą - jednoczesność; musiał tym samym zrezygnować z czytelności tekstów widzenia księdza Piotra i snu Senatora, tak ważnych dla wymowy utworu.
Kolejne sceny zbiorowe są - jak było powiedziane - rozciągnięte w przestrzeni. W głębi widać wyniesiony w górę drewniany pomost, ograniczony z tyłu ceglaną ścianą, W niej - troje opisanych już drzwi. Przednia część sceny rozciąga się obszernym kwadratem u stóp widzów.
Tu właśnie jest "Salon warszawski". Na gołych, prostych deskach podłogi stanęły wykwintne fotele; pomost - pod którym w następnej scenie znajdą się cele więźniów - przysłonięty został obrazem (portretem carycy Katarzyny?); gdzieś tam poniewiera się wizerunek orła. Drażniący prymitywizm scenografii ma swoje uzasadnienie: meble wyraziście odcinają się od otoczenia - tak, jak rozmowy salonowych literatów kontrastują z dziejącymi się wydarzeniami. Rzeczywistość to pałka i knut, sprawa Sobolewskiego i inne gwałty; oni zaś chcą dyskutować na temat "tysiąca wierszy o sadzeniu grochu". Za chwilę literaci będą próbowali - w myśl przykazań Brodzińskiego - nucić (dosłownie!) sielankowe melodie, za co młodzież srodze ich potępi. "Dyskusja" - z jednej strony wokalna, z drugiej - werbalna - niezbyt jednak przekonuje: kto dziś pamięta o klasykach warszawskich.
Akcja przenosi się do Wilna, gdzie Senator (Jan Tesarz) z zadowoleniem popija (na pomoście) kawę; pod podłogą - znowu dosłownie - trzyma uwięzionych Filomatów. Nowosilcow lubi dosłowność: jest prostym, chamowatym urzędnikiem o wyglądzie boksera. Szaleje za kobietami i pieniędzmi, krzyczy, denerwuje się - to marionetka, ale przez swój prymitywizm - groźna. Ślepa Rollisonowa chyba w równym stopniu odczuwa jego złośliwość i - chamstwo; staruszka będzie drżała z gniewu nie tylko jako matka, ale także po prostu - jako obrażona kobieta.
Znowu wchodzi ksiądz Piotr (Henryk Machalica) - od tej chwili najważniejsza osoba spektaklu. Już podczas widzenia klęczał raczej dumnie niż pokornie; teraz zamiast łagodnego kapłana widzimy starotestamentowego proroka. Z Nowosilcowem rozmawia jak równy z równym; słynne "tyś powiedział" brzmi bynajmniej nieewangelicznie - w tych słowach już dźwięczy nie skrywana groźba.
Rozpoczyna się bal. Dla tej ilości tancerzy Teatr Mały okazał się jednak trochę za mały; muszą co i rusz wychodzić z sali. Na scenie - jak w "Weselu" - wypowiadają swoje kwestie i - dalej w tan. Patriotyczna młodzież wybiega zza huczących drzwi (niejako z więzienia) podkreślając w ten sposób buntowniczy charakter swoich okrzyków. Niestety, na niewielkiej przestrzeni powstaje pewien chaos i z ulgą niemal przyjmujemy padający grom.
Teraz pojawienie się księdza Piotra ma charakter jakby nadprzyrodzony; wysoko nad dolną sceną, jaskrawo oświetlony, grzmi przez głośniki: "Bóg!" Już wcześniej bał się go otwarcie Pelikan, a skrycie - Nowosilcow. Obecnie - gdy rozbiegli się goście - ksiądz surowo napomina obu grzeszników przypowieściami. Według didaskaliów Mickiewicza Senator powinien być najpierw "zaciekawiony" a potem - "znudzony" (dlatego zresztą śmiesznego klechę wypuszczał); tu jest zagniewany i - przestraszony. Zadziwiająca bezkarność zakonnika bierze się jakby z jego - bezczelności; przybrał "wysoki ton" (coś jak u Towiańskiego) i - wygrał.
Ostatnia scena to spotkanie księdza Piotra z Konradem, w którym jakby znów pojawia się sprawa konspiracji
Szukaj męża, co więcej niźli oni
umie;
Poznasz, bo cię powita pierwszy
w imię Boże.
Słuchaj, co powie...
- te słowa brzmią jak wskazówki do nawiązania kontaktu w Petersburgu; poznajemy nawet hasło ("Niech będzie pochwalony..."); rozmówcy rozchodzą się jak spiskowcy.
"Dziady" Hanuszkiewicza - okrojone do części III - jakoś pomieściły się w Teatrze Małym. Są zapewne najbardziej "ludzkie" ze znanych inscenizacji tzn. bohaterami stały się tu zupełnie konkretne osoby - i mówią o dramacie pokolenia, zaplątanego w tragiczną w skutkach akcję spiskową. Na problemy typu: "człowiek - Bóg" czy "człowiek w ogóle" zabrakło miejsca w tej historycznej relacji. Zabrakło także: obrzędu, ludu, tragicznej miłości, metafizyki etc. Spektakl - w świetle własnych założeń (owa reportażowa "prawda") - udał się: pomysł jest jasny i czytelny. Pozostawia chyba jednak zbyt wiele do życzenia, by koncepcję można było uznać za szczególnie trafną. Istnieją rozmaite interpretacje "Dziadów"; ta jest z pewnością najuboższa - czyż w dramacie chodzi tylko o konspirację Filomatów? Koszt udowodnienia tezy (o politycznej dojrzałości kolegów Mickiewicza) wydaje się zbyt wielki: utwór wraca do anegdoty leżącej u jego genezy. To trochę tak, jakby w "części IV" widzieć wyłącznie opis nieudanych amorów młodego Adama. Może nieco przesadzam, ale "Dziady" tak radykalnie pozbawione metafizyki, przestają z pewnością być misterium narodowym i stają się - jak to zostało ujęte na plakacie - "dziadami". Czyli - "dziadami małymi".