Artykuły

Gdzie się podział hotel Rzeszów?

- Bardzo lubię estradę, ale akurat teraz częściej występuję w teatrze, za którym bardzo się stęskniłem. W końcu jestem aktorem. Estrada to świetna przygoda i - nie ukrywam - także sposób na zarabianie pieniędzy - mówi ROBERT ROZMUS.

Rozmowa z ROBERTEM ROZMUSEM:

Spotykamy się w Rzeszowie. Lubi Pan powroty na stare śmieci?

- Bardzo. W końcu wywodzę się z Podkarpacia. Dokładnie z Korczyny koło Krosna, więc te 70 kilometrów dzielących moje rodzinne strony od Rzeszowa to żadna odległość. Z tym regionem wiążą się moje pierwsze emocje związane ze szkołą, pierwsze szaleństwa, pierwsze kochania. Śmiało mogę powiedzieć, że Podkarpacie to moja miłość. Ostatnio bywam tu, niestety, rzadziej, bo jeśli nie jestem zajęty w Warszawie, to najczęściej bywam w trasie. Czasem, patrząc na liczbę przejechanych kilometrów, zastanawiam się, czy jestem jeszcze artystą, czy już bardziej kierowcą (śmiech). Jednak czas świąteczny zawsze rezerwuję dla Krosna, gdzie mieszkają moi rodzice.

Zauważa Pan jakieś zmiany, odwiedzając rodzinne strony?

- Przyznaję się bez bicia, że nie śledzę na bieżąco tego, co się dzieje na Podkarpaciu. Ale dostrzegam zmiany na lepsze. Jakiś czas temu kogoś ze znajomych zabrałem w te strony na koncert. Wjeżdżając do Rzeszowa, już wyciągałem rękę, żeby pokazać po mojej prawicy słynny hotel Rzeszów. Jakież było moje zdziwienie, gdy nie zobaczyłem go na swoim miejscu (śmiech).

Jak wyglądało zderzenie chłopaka z małej podkarpackiej miejscowości z wielkim światem?

- Nie był on aż tak wielki. Ale rzeczywiście, od małego marzyłem, żeby zostać kimś. Na początku chciałem zostać słynnym sportowcem, jak Andrzej Grubba. Grałem nawet w tenisa stołowego w Karpatach Krosno. Przyszedł jednak czas, żeby podjąć ostateczną decyzję i wybrałem aktorstwo. Nie obeszło się bez kłopotów, bo nie dostałem się do szkoły aktorskiej. Warszawa mnie nie chciała. Strasznie się wtedy obraziłem, był to dla mnie ogromny cios.

Ale nie zraził się Pan?

- Przez rok intensywnie nad sobą pracowałem. Przede wszystkim nad dykcją, bo rzekomo to ona mnie zdyskwalifikowała. Po roku nie wróciłem do Warszawy, tylko wybrałem łódzką szkołę filmową. I udało się! Jak każdy młody człowiek podchodziłem do studiów dość ambicjonalnie. Chciałem zostać profesjonalistą, grać wielkie role.

I znów postanowił Pan podbić stolicę.

- To prawda. Niestety, Warszawa odrzuciła mnie po raz kolejny. Nie udało mi się uzyskać angażu do żadnego z tamtejszych teatrów. Wróciłem do Łodzi, do Teatru Powszechnego. I rzeczywiście zacząłem grać duże role. Na początku mojej drogi zawodowej pomogły mi egzaminy końcowe z "filmówki", w których miałem przyjemność grać u samego Adama Hanuszkiewicza.

Nie mogło być inaczej, bo to też "swój chłopak", który pierwsze kroki stawiał w rzeszowskim teatrze.

- Rzeczywiście. Hanuszkiewicz pomógł mi w zdobyciu stolicy za trzecim podejściem i zaangażował do swojego Teatru Nowego.

Choć ukończył Pan słynną łódzką "filmówkę", z filmem niewiele miał wspólnego.

- Moje zawodowe wybory weryfikowało życie, a czasem przypadek. Początkowo grywałem sporo ról dramatycznych, co też nie wskazywało na to, że kiedyś w dużej mierze będę się zajmował estradą.

Może to właśnie dzięki kojarzeniu z estradą, Robert Rozmus nie dostaje propozycji filmowych. Nie ma Pan o to żalu do reżyserów?

- Być może tak jest. Ale, jak mówią słowa piosenki, "nie mam żalu do nikogo" (śmiech). Moja przygoda z estradą zaczęła się już po przyjeździe do Warszawy. Gdy w duecie z Piotrkiem Gąsowskim zdobyliśmy pierwsze miejsce na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu, zaczęły się pojawiać jakieś tam propozycje. Właściwie to sami je wychodziliśmy. Stąd nasz udział w licznych festiwalach, kabaretonach. Później powołaliśmy do życia twór pod nazwą "Tercet czyli kwartet" z Hanią Śleszyńską i Wojtkiem Kaletą. I tak cała ta machina zaczęła się kręcić.

Może powinien Pan wrócić do sprawdzonego sposobu i... wychodzić sobie udział w jakiejś produkcji. Znakomity reżyser Wojciech Smarzowski to niemal pański kolega z podwórka?

- Wojtek też jest z Korczyny. Kręci filmy na i o Podkarpaciu. Zadzwonię i go opierniczę, dlaczego to nie ja gram główne role w jego filmach (śmiech). A mówiąc poważnie, "Dom zły" Wojtka to świetny film.

Co jest Panu bliższe. Scena w teatrze czy estrada?

- Trudno powiedzieć. Bardzo lubię estradę, ale akurat teraz częściej występuję w teatrze, za którym bardzo się stęskniłem. W końcu jestem aktorem. Estrada to świetna przygoda i - nie ukrywam - także sposób na zarabianie pieniędzy.

Ryzyko też jakby mniejsze, gdy widz uśnie znudzony przed telewizorem. Gorzej, gdy zdarzy się to na widowni...

- Faktycznie. Cios pomidorem w telewizor jest mniej bolesny (śmiech).

W dorobku aktorskim ma Pan dwie płyty. Ta druga została nagrana dość dawno, bo w 1999 roku.

- Muzyka od zawsze była moją pasją, towarzyszy mi wszędzie. Bardzo lubię głośno słuchać muzyki, szczególnie w samochodzie. W 1992 roku Andrzej Korzyński i Marek Dutkiewicz zaproponowali mi nagranie pierwszej płyty, z której pochodzi piosenka "Mówili na nią słońce". Pod tytułem "Uratuj mi życie" zaistniała ona w filmie "Uprowadzenie Agaty". Do dziś utwór ten funkcjonuje w świadomości słuchaczy, co bardzo mnie cieszy.

Będzie nowa płyta Roberta Rozmusa?

- Oczywiście! Niedawno na rynku pojawił się projekt sceniczny "Przypadki Roberta R.". To muzyczna historia o mnie, opowiedziana poprzez fajne kawałki Michaela Buble, Franka Sinatry, Robbiego Williamsa. Jest też trochę numerów kabaretowych, ale przede wszystkim dobra muza, dużo tańca i światła.

Z tego materiału powstanie ta trzecia płyta?

- Nie. Materiał na płytę wciąż chodzi mi po głowie. Powoli rozsyłam wici wśród twórców. Ale krążek będzie moim kolejnym krokiem, bo wszystko mi mówi, że powinienem go nagrać.

Już myślałem, że kolejnym krokiem będzie ten upragniony potomek, o którym często Pan mówi. Jest Pan przecież młodym żonkosiem.

- Aaa (śmiech)! No jakoś tak się składa...

Ma Pan w ogóle czas na życie prywatne?

- Oj mało, bardzo mało! Ale choć jest go niewiele, chciałbym, żeby prywatność była zarezerwowana tylko dla mnie.

Czyli nie rozwodzi się Pan?

- Nieee. Gdzież tam! Kocham swoją żonę i mam nadzieję, że ona też nadal mnie kocha. Jak jest fajnie, to nie należy tego niszczyć.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji