Artykuły

Mama byłaby zła

- Nie jestem już aktorem, pracuję w banku ING. Nie muszę się napinać, zmagać z tym zawodem jak mój ojciec się zmagał. Uciekłem z wariackiej sztafety pokoleń - mówi były aktor MAREK KONDRAT.

GRZEGORZ SROCZYŃSKI: Często dzwoni telefon? MAREK KONDRAT: - Teraz już rzadko. Moją decyzję o odejściu z zawodu długo uważano za jakieś fochy, teraz wreszcie reżyserzy zrozumieli, że to poważnie. Czasem dzwonią debiutanci. Liczą, że uwiedzie mnie świeżość ich pomysłu na film. GS: I co pan mówi? MK: - "Dziękuję, nie". To jest niezmienne. GS: Ale czyta pan chociaż scenariusz? MK: - Po co? Nie zamierzam rozbudzać w sobie emocji, które wygasły. Nie chodzę do kina, do teatru to już w ogóle. Oddaliłem się. GS: Wajda - kiedy ostatnio dzwonił? MK: - Przy "Katyniu". Z propozycją roli generała. GS: I co? MK: - To samo: nie zagram. GS: A jak się odmawia Wajdzie? MK: - Grzecznie. GS: Mówi: "U mnie nie zagrasz?". MK: - Ależ skąd, Andrzej jest taktowny. Powiedział, że rozumie. W przypadku "Katynia" miałem podwójną motywację. Poza niechęcią do grania doszło to, że Katyń to narodowa liturgia. A ja mam odruch odstadny. Jak mi każą iść wężykiem po sali, to ja nie lubię wężykiem.

Koterski - kiedy dzwonił?

- W tym roku, ze swoim nowym filmem. I tu rzeczywiście miałem poważny problem: jak odmówić Koterskiemu. To jest facet, który dał mi zagrać jedyną naprawdę ważną rolę w moim życiu: Adasia Miauczyńskiego w "Domu wariatów" i "Dniu świra". Nic więcej z mojego aktorstwa nie zostanie, proszę mi wierzyć. Wysłał mi scenariusz, przeczytałem i nie odnalazłem się w nim. Co za ulga! Bo jak czytałem "Dzień świra", to włosy mi dęba stawały. "Jezu, ja też taki jestem". A tu - nic. Mogłem odmówić z czystym sumieniem.

Miał pretensje?

- Nie. Tłumaczyłem, że czas spędzony na planie jest dla mnie czasem upiornym, że nie mam już na to ochoty. I on to świetnie zrozumiał. Dla Koterskiego czas na planie też jest najgorszym etapem z całego procesu twórczego. To jest facet, który najchętniej by oddał film do zrobienia komuś innemu, zaufanemu. Kiedyś wymieniał nawet nazwisko Władka Pasikowskiego.

Zrobiłem ostatnio tylko jeden wyjątek. Zagrałem małą rolę nauczyciela łaciny w filmie "Mała matura 47". Ale po prostu nie mogłem się wymigać. Zadzwonił Janusz Majewski, reżyser "Zaklętych rewirów", w których wiele lat temu debiutowałem w głównej roli. I mówi: "Jesteś mi to winien". Żachnąłem się, ale uznałem, że ma rację. Te dwa dni zdjęciowe na planie - koszmar. Wszystko mi się przypomniało i utwierdziło w słuszności decyzji, żeby od aktorstwa uciec.

Z wywiadów: "Mam na aktorstwo alergię od dzieciństwa". "Nie mam do aktorstwa szacunku", "Kompletnie mnie to nie obchodziło", "Nie robiłem nic ważnego", "W ten sposób zarabiałem tylko na życie". Jak - mając tak duży talent - można opowiadać takie rzeczy?

- Talent? Przeciętny.

Aha, bo nie był pan dobrym aktorem?

- Byłem przeciętnym aktorem. Zdarzały się rzeczy dobre, ale nic w tym nie ma oryginalnego. Jedyny talent, którego jestem u siebie pewien, to umiejętności adaptacyjne. Polega to na przybieraniu barw otoczenia. Zwierzę maskujące. Również rodzaj empatii, wczuwania się w innych. Coś, co mają muzycy grający w orkiestrze. Byłbym świetnym członkiem orkiestry, uważnie słuchającym natężenia dźwięku całej reszty. Nie wybijałbym się. Natomiast na solistę nie mam zadatków. Zostałem solistą, tym bardziej nie czułem się na swoim miejscu.

"Mam łatwość grania" - mówił pan kiedyś.

- Owszem - gdyby nie było widowni.

Ale widownia jest. I co?

- Trzeba się napinać, ciągle coś udowadniać. Stresujący jest sam pobyt w tym fachu. Konieczność utrzymywania nieustającej gotowości. Jak się skończy jedną rolę, to natychmiast przychodzi inna, z całkiem nowymi emocjami. A gdzie w sobie ciągle szukać tych nowych emocji? Tego się nie da letnio robić. Koszty zawodu były dla mnie zbyt duże, masę rzeczy straciłem. Byłem na planie filmu, kiedy umierała moja matka. To jest kuriozalne. Ten zawód nie był wart tej ceny.

I wciąż huśtawka, od samego początku. Gram w "Zaklętych rewirach" - bardzo dobry film, świetny bohater, piękny detal, dobre opowiadanie. Brawa i nagrody. I zaraz propozycja od Wajdy - "Smuga cienia". Film dziś zapomniany, bo słaby. Byłem za młody - miałem 24 lata - żeby przekonująco zagrać postać z Conrada. Klęska. "Tyle jesteś wart, ile twój ostatni film", "Zawiodłeś, synku, bo tak świetnie zacząłeś, a drugi film do dupy". Zjazd psychiczny.

"Smugę cienia" kręciliśmy w Bangkoku. Miasto pełne było żołnierzy koczujących tam po wojnie wietnamskiej w oparach opium i prostytucji. Takie piekło. I oto polska ekipa próbuje kręcić film na ulicach, nie mając żadnych zezwoleń, tylko z taką siłą, wie pan, że wielkie nazwiska: Conrad, Wajda, że nasze wielkie produkcje, że wielkie kino. A tam: "Spadać stąd albo płacić", "Nie możecie tu wejść", "Nie możecie tu być". Jakaś pokątność, przyziemność połączona z naszą niesłychaną butą. To mnie kształtowało, dawało prawdziwe pojęcie o życiu. Myślałem: film, owszem, fajnie jest, ale życie jest życiem. Czułem podrzędność tego wszystkiego. I chyba od zawsze szukałem wyjścia awaryjnego z zawodu.

Potem gram dziesiątki rzeczy, których kompletnie nie mam w pamięci. To jest aż dziwne. Pracuję też w teatrze. Jestem postacią dosyć wodewilową, radosnym facecikiem, w podskokach, z szabelką, trochę z kabaretu Olgi Lipińskiej. Aż do czterdziestki, do ról, które przenoszą mnie w inny świat. "Psy" - kompletnie mnie zmieniają. Potem długa przygoda z "Ekstradycją". Ogromna popularność. To był pierwszy serial policyjny robiony techniką filmową, na taśmie, ziarno kliszy robi tam nastrój. No i Halski - silna, wyrazista postać. A dla mnie - zbawienie. Bo to Halski pozwolił mi uciec z zawodu.

Dlaczego?

- Byłem wtedy na fali, niesłychanie popularny. Wchodziły fundusze emerytalne i prawie wszyscy podpisywali jakieś kontrakty reklamowe. Linda, Malajkat, Zamachowski, Machalica... Każdy coś tam dostał, namawialiśmy się między sobą, półgębkiem, cośmy trafili. "A ty ile dostałeś?". Wcześniej wszelkie rankingi miały miejsce tylko w sferze bufetowej. Nagle się okazało, że aktorstwo da się zmierzyć konkretną kwotą. Oczywiście Boguś był najlepszy, wtedy - gwiazdor numer jeden. Miałem szczęście, podpisałem dobry kontrakt z rozsądną firmą. Nie jednorazowy fajerwerk. Pracuję w banku ING od 12 lat. Żadnemu z polskich aktorów nie udało się wytrwać tak długo przy jednej firmie. Co więcej - w sferze bankowej nikomu na świecie się to nie udało.

Pieniądze pozwoliły mi zmienić życie, już nic nie musiałem. Ani się napinać, ani przedstawiać, ani udowadniać.

Ile to pieniędzy?

- Sporo.

"Forbes" napisał, że w tym roku ING zapłacił panu 900 tysięcy złotych. Prawda?

- Mniej więcej. Trochę niedoszacowane. W każdym razie jestem w tym rankingu płac przed Kubicą, co mnie bawi. Oto młody facet zasuwa po świecie szybkim autem i nagle wyprzedza go jakiś pradziadek Lenina. Miłe.

Praca dla banku jest ciekawa?

- Tak. Musiałem się nauczyć masy nowych rzeczy. Weźmy taki przykład: prowadzę konferencję regionów południowych...

Słucham?

- Chodzi o zjazd pracowników ING z tych regionów. Jestem człowiekiem, który aranżuje całość, komentuje wyniki, omawia poziom rozwoju banku.

Ale przecież pan się na tym nie zna!

- A myśli pan, że nie? Nauczyłem się. Oczywiście nie przygotowuję raportów. Ale wiem, co te liczby oznaczają, znam specyfikę regionów. Na przykład nasze regiony południowe są bardzo mocne, bo to był dawny Bank Śląski...

"Nasze regiony"? Pan to traktuje poważnie?

- Ależ to jest moja firma. W żadnym innym miejscu nie pracowałem tak długo. Nawet w teatrze u Gustawa Holoubka - tylko dziewięć lat. Jestem w banku na serio. Nie robię oka, nie mówię: "No, tego, wiecie, przytrafiło mi się to dla kasy". Nie mówię w reklamach "Wyglądam, jak chcę, i mówię, co chcę", a inni to upudrowane fiuty. Tere-fere.

A z kolegami aktorami jak pan o tym rozmawia: "Daję dupy, ale mi dobrze płacą"?

- Ja nie mam kolegów aktorów, to po pierwsze. I nigdy tak nie mówię, bo nie traktuję tak tego zajęcia. Nie mógłbym przez 12 lat być twarzą firmy, którą mam gdzieś. Dostaję dziesiątki maili od klientów ING, którzy mają jakieś uwagi. "Pan tam reklamuje nowy kredyt na 2 procent, a w oddziale w Pcimiu powiedzieli mi co innego". Dzwonię do kogo trzeba: "Słuchaj, sprawdź to". Jak otwieram gazetę na stronach biznesowych i jest jakiś ranking banków, to patrzę, gdzie jesteśmy ulokowani. Jak jest komentarz w waszej gazecie, że banki rżną klientów, to ja natychmiast sprawdzam, czy tam nie ma ING.

No dobrze. Spotyka się pan z regionami południowymi. I co jeszcze?

- W kontrakcie mam zapisaną liczbę obowiązków związanych z bankiem. Ile reklam, ile spotkań w regionach. Spotykam się też z najlepszymi klientami banku. Jemy kolację, tych osób jest 50-80. I opowiadam im o winie, czyli robię to, co uwielbiam. A opowieść o winie jest opowieścią, jak żyć. Słucham też tych ludzi. Stworzyli firmy, które zachwycają, kooperują z całym światem. Ktoś tam robi jakąś zębatkę dla Rolls-Royce'a, ktoś inny wozy strażackie dla połowy Europy. Oni wyprzedzili tę naszą ojczyznę o kilka długości. Ponad 80 proc. naszego PKB to prywatny biznes.

Jeden z najlepszych polskich aktorów prowadzi konferansjerkę dla facetów z ING. Smutne.

- No jasne, bo w Polsce aktor to narodowe dobro. I już do końca życia ma w tym tkwić i deklamować "Kordiana". A ja nie chcę. Wybrałem inny sposób na życie. Nie jestem aktorem, proszę to zrozumieć.

A kim?

- Pracownikiem banku ING oraz współwłaścicielem sieci sklepów z winem. Prowadzę własny biznes.

Co jest fajniejszego w biznesie?

- Liczby. W aktorstwie wszystko było przypadkowe i niemierzalne. Kompletnie uznaniowe. A tu są jasne reguły. Albo się sprzedaje, albo nie. Można stawiać sobie konkretne cele: "Otworzę jeszcze siedem sklepów w tym roku". Uda się albo nie. A w aktorstwie - szkoda gadać. Siedzą jacyś faceci w bufecie i gadają: "Grałem amantów, a teraz chcę grać czarne charaktery". Albo odwrotnie. Ale to było dęte. Bo w tej układance aktor jest tylko jednym z elementów i o wszystkim decyduje przypadek.

Biznes wreszcie mnie zdyscyplinował wewnętrznie. Wcześniej też była dyscyplina: wiedziałem, kiedy przyjedzie kierowca, żeby mnie zawieźć na plan, kiedy mam się przebrać za hrabiego, włożyć kolczyk. Czyli dyscyplina narzucona z zewnątrz. Dzisiaj dzień planuję sam. Co oznacza, że porządek muszę znaleźć w sobie, a nie w grafiku ustalonym przez kierownika produkcji. To rozwija.

Dlaczego wino?

- Pojechałem do Bordeaux i usłyszałem SŁOWA. Jestem wrażliwy na słowa. Poezja. Pełno onomatopei, wszystko, co związane z winem, ma piękne nazwy. Z rozkoszą się tego uczyłem. Dzisiaj żona mi mówi, że nie da się ze mną pić wina: "Zanim ja się napiję, to tyle się nasłucham tych twoich głupot, że mi się odechciewa". Dobrze to rozumiem. Są ludzie zakręceni i normalni.

W winie objawiły mi się porządek i harmonia, które - jak się okazało - są zgodne z moim temperamentem. Lubię powtarzalność, lubię, żeby się zgadzało, zawód aktora był z tym niespójny. Bo powtarzalność polegająca tylko na tym, że o 19.30 idzie kurtyna w górę, jest pozorna, dalej już nic się nie powtarza, inna jest emocja pańska, widowni, kolegów, z którymi pan gra.

A jeśli to wino nie będzie się sprzedawać?

- Na razie się sprzedaje. A jak się poślizgnę, to też się nic nie stanie. Pieniądze dały mi spokój również w biznesie. Nie czuję noża na gardle, długo mogliśmy działać bez kredytów. Nie zarabiam w swojej firmie, biorę pensję minimalną 800-900 złotych i chodzi w tym głównie o ubezpieczenie medyczne. Wszystkie dochody obracają się w inwestycje.

Już jeden biznes panu nie wyszedł. Prohibicja, sieć knajp założona z Zamachowskim, Lindą, Malajkatem.

- Bo byliśmy podekscytowani innym trunkiem niż wino i uważaliśmy, że fajnie wieczorem zejść z planu filmowego, wejść do własnej restauracji, napić się drinka, posiedzieć, opowiedzieć. Taka projekcja, którą odziedziczyłem po ojcu, aktorze, dla którego knajpa była drugim domem. Okazało się, że to nieprawda, że spieprzamy po filmie do domów, szukamy ciszy, spokoju, odpoczynku od konfrontacji, a już nie daj Boże, żeby się spotkać z ludźmi z planu. I nie wyszło, bo myśmy tego miejsca nie lubili. Nie lubiliśmy przesiadywać we własnej restauracji. To się zgadzało tylko w wymiarze filmowym, bośmy się "Casablanki" naoglądali.

W swojej firmie lubi pan przesiadywać?

- Tak. Zdarza mi się samemu sprzedawać wino. Sprzedawcy mówią: "Boże, zaczyna się, znowu będzie pajacował". Przychodzi ktoś z ulicy, pytam: "Czy mogę coś opowiedzieć o tym winie?", "Co się będzie do niego jadło?".

A jak ma tylko 30 złotych do wydania?

- To ja mu znajduję wino za 22 złote, żeby miał jeszcze na autobus. I jest to dobre wino. Taki był zresztą pomysł na ten biznes: szukać po całym świecie win dobrej jakości w cenie 20-40 złotych. I nauczyć Polaków pić wino, a nie bredzić o ekskluzywności.

Lubi pan Adasia Miauczyńskiego?

- Ależ skąd. Spychałem tę rolę na kilku moich kolegów, m.in. na Bogusia Lindę. Koterski nawet do niego zadzwonił, ale Boguś mu powiedział, że nie jest się w stanie nauczyć na pamięć tyle tekstu. Oczywiście to pretekst, bo byłby w stanie. Przeczytałem scenariusz, fajnie, fajnie, ale za chwilę to właśnie ja pod jakimś blokiem na Ursynowie będę musiał ściągnąć gacie i srać komuś pod oknem. "Dom wariatów", "Dzień świra". Te role daleko wykraczały poza zwykłe rzemiosło aktorskie, one odwoływały się do mojej prywatności w sposób niesłychanie silny. Życiowe koleiny, które wyżłobił gen rodziny i narodu: tu się urodziliśmy i nic z tym nie można zrobić. Tkwimy w tym wariactwie i "Jak mój ojciec się zmagał, tak i ja się zmagam". To było to. Mój ojciec się zmagał ze swoim zawodem. Jacyś aktorzy, jacyś Kurnakowicze z dziwnymi oczami przychodzili w poniedziałki na śniadanie i zostawali do wieczora, pijąc i mówiąc modulowanym głosem. Rozmowy przy stole w "Domu wariatów" to rozmowy z mojego domu. U mnie rodzice dyskutowali o trasie autobusu "100", co mogło doprowadzić do afery światowej. Tym autobusem ojciec podróżował do SPATiF-u. Jeszcze po latach, ilekroć dochodziło do niedzielnego obiadu, na który przychodziłem już ze swoimi synami, zawsze wiedziałem, że dojdzie do kłótni na temat trasy "setki".

Ta powtarzalność, znój codzienności, ja to doskonale znam i miliony ludzi znają. "Skąd pan wie tyle o moim życiu" - pytali mnie po "Świrze".

Skąd to wariactwo?

- Myślę, że to jest oparte na pozorze wspólnoty i konieczności nieustannego reagowania na nią. W "Domu wariatów" Adaś mocował się ze wspólnotą rodziny. Jestem taki sam jak moi rodzice, liczę, ile kantów ma gazeta, zaciągam się siedem razy papierosem, mieszam trzy w lewo, cztery w prawo. Obsesje i natręctwa. Jeśli ojciec zawsze poprawia po matce wazonik na regale, to ja zaraz będę robił to samo. W "Dniu świra" ta wspólnota to blok. Obsesja hałasu klatki schodowej, facet, który ma telewizor po drugiej stronie ściany, a jak trzaśnie drzwiami, to łyżeczka mi spada. Koszmar wspólnego życia. I nie można uciec, trzeba wciąż z tą pozorną i niechcianą wspólnotą wchodzić w relacje i się wobec niej ustawiać. A Miauczyński potrzebuje spokoju, żeby pisać wiersze: "Pośród ogrodu siedzi ta królewska para...". I dostaje szału. "Czy panowie muszą tak napierdalać od bladego świtu". Powinien zarobić dużą kasę, kupić dom i mieć wszystko gdzieś. Ale nosi w sobie zbyt wiele lęku, żeby spróbować się wyzwolić. Bo próba zmiany obarczona jest ryzykiem klęski. To już lepiej tkwić w tym, co straszne, ale przynajmniej bezpiecznie znajome.

Na zdjęciu: Marek Kondrat w "Dniu świra", 2002 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji