Artykuły

Nie mam parcia na różne Noble

- Fajne w dramacie jest to, że trzeba stworzyć przynajmniej dwie osoby, które będą ze sobą rozmawiały. Postacie powinny być różne i trzeba znaleźć je wszystkie gdzieś w sobie - mówi Anna Wakulik, finalistka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.

Anna Wakulik ma dopiero 22 lata, a już osiągnęła więcej niż wiele z osób marzących o karierze literackiej. Skończyła gdańską Topolówkę, wyjechała studiować do Warszawy. Spędziła też rok na stypendium w Berlinie. Obecnie jest studentką Instytutu Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego oraz słuchaczką Szkoły Dramatu przy Laboratorium Dramatu, prowadzonej przez Tadeusza Słobodzianka, autora m.in. nagrodzonego w tym roku Nagrodą Literacką Nike dramatu "Nasza klasa".

Pisać zaczęła jeszcze w podstawówce: opowiadania, rozprawki; z czasem zabrała się za eseje, recenzje filmowe i teatralne (m.in. ze spektakli trójmiejskiego Międzynarodowego Festiwalu Szekspirowskiego). Pracowała jako rzecznik prasowy Teatru Atelier im. Agnieszki Osieckiej w Sopocie. Na swoim koncie ma już kilkadziesiąt nagród w konkursach literackich i dziennikarskich; dwukrotnie wygrywała w konkursie organizowanym przez "Gazetę Wyborczą Trójmiasto".

Jednak największe sukcesy przyniosły jej teksty dramatyczne. Pierwsza sztuka, "Sans Souci", trafiła w zeszłym roku do półfinałowej trzydziestki Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej - najbardziej prestiżowego tego typu konkursu w Polsce, z najwyższą nagrodą (50 tys. zł), na który co roku zgłasza swoje teksty kilkaset osób, w tym wielu uznanych i wystawianych autorów. "Sans Souci" lepiej poszło w konkursie "Metafory Rzeczywistości" w Poznaniu - tam weszła do finałowej trójki; tekst został wystawiony w formie czytania scenicznego w tamtejszym Teatrze Polskim, wydrukował go także miesięcznik "Dialog".

Jej kolejny tekst sceniczny, "Krzywy domek", poradził sobie w Gdyni już dużo lepiej. W tegorocznym konkursie GND wszedł do finałowej piątki tekstów - spośród 132 tekstów zgłoszonych. W finale znalazła się także znana pisarka Zyta Rudzka czy najczęściej wystawiana współczesna dramatopisarka Małgorzata Sikorska-Miszuk. Dość niespodziewanie w rozstrzygniętym 21 listopada konkursie wygrywa Julia Holewińska.

ROZMOWA Z Anną Wakulik

Mirosław Baran: Pamiętasz pierwszą swoją rzecz, jaką napisałaś?

Anna Wakulik: To było w podstawówce, chyba w drugiej klasie. Napisałam wtedy opowiadanie pod tytułem "Zgniły ojciec". Muszę je zresztą znaleźć; pamiętam, że było bardzo mroczne, a zeszyt w linijki dodawał smaczku. Mama pokazywała ten tekst wszystkim, całej rodzinie, byłam chyba nawet zmuszona do przeczytania go na imieninach cioci.

O czym to było?

- Pamiętam tylko jeden motyw: bohaterowi opowiadania, ojcu, zgniła ręka. Z czasem zaczęłam pisać coraz więcej, bardzo różnych rzeczy. Jak ogłaszano jakiś konkurs, to pisałam i wysyłałam na niego swoje teksty. Lubię dostawać nagrody.

Dużo ich w sumie masz?

- Sporo. Ostatnio, pisząc wniosek o stypendium, kserowałam wszystkie moje dyplomy. W końcu sama się pogubiłam w liczeniu. Zależy też, co się definiuje jako nagrodę i sukces. Czy na przykład wygrany konkurs Biblioteki w Przasnyszu na temat "Jakie wrażenie robi na tobie, młody człowieku, Zbigniew Herbert?" to też prawdziwy sukces? Dla mnie ważne są teksty dramaturgiczne, bo są naprawdę moje. Moja pierwsza sztuka, "Sans Souci", którą napisałam dwa lata temu, ukazała się w miesięczniku "Dialog" i pojawiła na scenie w Teatrze Polskim w Poznaniu w formie czytania scenicznego. To pierwsza napisana przeze mnie rzecz, z którą dzieje się coś więcej; ktoś coś z tym robi, rozmawia ze mną na ten temat. Dlatego mam wrażenie, że ten tekst był dla mnie przełomowy.

Jesteś z Gdańska, ale studiujesz w Warszawie kulturoznawstwo oraz chodzisz na zajęcia Szkoły Dramatu przy Laboratorium Dramatu Tadeusza Słobodzianka. Trójmiasto nie dawało ci możliwości rozwoju?

- Nie dawało. Ciągnęło mnie na kulturoznawstwo w Warszawie, bo wiedziałam, że tam właśnie są największe "mózgi". Na przykład tylko tam mogłam mieć zajęcia z Magdaleną Środą czy Hanną Krall. Poza tym w Warszawie jest 30 teatrów, a nie trzy na krzyż - jak w Trójmieście. Był też mi potrzebny sam wyjazd, opuszczenie swojego, znanego miasta, rodzinnego domu. Chciałam spróbować pomieszkać sama i zrobić coś na własną rękę. To bardzo zdrowe. A że Trójmiasto jest dość duże, to nie było prócz Warszawy większego miasta, do którego mogłam wyjechać i poczuć się jak imigrantka. Ale im dłużej mnie tu nie ma, tym bardziej zachwycające jest dla mnie morze i tym bardziej czuję, że jestem stąd.

Przez rok mieszkałaś w Berlinie. Co ci dał ten wyjazd?

- Po pierwsze: nie byłam w Polsce. I to było bardzo fajne. Bo jak się wraca z takiego wyjazdu - albo nawet przyjeżdża tylko na chwilę - to bardzo zmienia się perspektywa, inaczej patrzy się na wiele rzeczy, widzi je o wiele wyraźniej. Poza tym miałam okazję popracować nad znajomościąjęzyka, który wydaje się nie do nauczenia. I ten piękny Berlin - jakość sama w sobie!

Pisałaś różne rzeczy: felietony, recenzje. Co ciekawego jest w dramacie?

- Fajne w dramacie jest to, że trzeba stworzyć przynajmniej dwie osoby, które będą ze sobą rozmawiały. I nie można cały czas pisać "swoim głosem". Choć wiadomo, że w każdej z postaci znajdzie się głos autora. Stworzone postacie powinny być różne i trzeba znaleźć je wszystkie gdzieś w sobie. Wymyśla się nowych ludzi, kradnąc z rzeczywistości; z charakterów osób, które się zna, oraz z siebie samego. Lepi się to wszystko i wychodzi bohater, któryjest jednocześnie prawdziwy i nieprawdziwy.

Tak samo jest w prozie.

- Być może. Jednak dla mnie prawdziwym przeżyciem było to, co działo się na próbach w Poznaniu. Nigdy wcześniej nie miałam kontaktu z teatrem - w tym sensie, że nie próbowałam aktorstwa i nie pisałam dla teatru. Spotkanie z aktorami było dla mnie niezwykle ważne. Zdałam sobie sprawę, że pisząc dramat, zawsze trzeba myśleć o aktorach. Niesamowite też było to, w jaki sposób odczytywali mój tekst. Nagle wszystko, co napisałam, zaczęło się materializować na scenie.

Czy masz swojego mistrza?

- Mam wymienić jednego? Lubię ostatnio Hanocha Levina, bo ma takie poczucie humoru, które jednocześnie śmieszy i doprowadza do łez. Byłam też zafascynowana Iwanem Wyrypajewem. Miałam zresztą z nim warsztaty. On szuka w teatrze i dramacie nowej formy, stara się przełamać psychologizm, który dla niego jest już dziś zakłamany. Pytał, czemu i po co publiczność udaje w teatrze, że nie widzi aktorów, a aktorzy udają, że nie widzą publiczności? Dlaczego niby krzesła mają być przyśrubowane do podłogi, ustawione w rzędy? Myślę, że w moich tekstach też widać takie podejście, że aktor mówi wprost do widza. A poza tym? Klasyka: Czechow, Eurypides, Bergman, Jelinek...

Wiążesz swoją przyszłość z teatrem?

- Nie bardzo wiedziałam, kim w życiu chcę być. I dlatego pojechałam studiować kulturoznawstwo w Warszawie. Okazało się jednak, że te studia jeszcze bardziej rozmydlają perspektywę. Pomyślałam więc, że będę dramaturgiem, i wzięłam się do roboty.

Jednak bierzesz udział w dziesiątkach warsztatów dziennikarskich, pisarskich, startujesz w przeróżnych konkursach. Dlaczego?

- Ciągle szukam. Zawsze jest lepiej coś robić, niż nie robić nic. I z tego się w dużej mierze utrzymuję.

Co ci daje praca z Tadeuszem Słobodziankiem?

- Praca ze Słobodziankiem jest specyficzna. Jest często zimny w obejściu, mówi wszystko prosto z mostu. To jednocześnie boli, wali po łbie i hartuje człowieka. Ma on zupełnie inny pogląd na teatr i dramat niż ja. Sam pisze także w zupełnie inny sposób. Nigdy nie napiszę tak precyzyjnej i dopracowanej sztuki jak on - gdzie historia jest opowiedziana od początku do końca, gdzie każde zdanie jest wycyzelowane i nie można nic wyciąć. A ja pisząc niewiele planuję, chcę pokazać wiele różnych pamięci, wiele perspektyw - i naturalnie rodzi to pewien chaos. Praca ze Słobodziankiem sprawia, że zaczyna się więcej myśleć o tekście, jego przejrzystości myślowej, ale również o biednym widzu, który przychodzi do teatru obejrzeć to, co my spłodzimy.

Czy Słobodzianek czytał twój "Krzywy domek"?

- Tak. Powiedział, że są tam wspaniałe postacie, zwłaszcza kobiece, ale konstrukcja tekstu leży. Z obiema uwagami się zgadzam. Pochwalił mnie i postawił do pionu jednocześnie. To była krótka, męska rozmowa, jak zawsze. Rozmawialiśmy o tym, co uważasz za sukces.

Finał Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej w wieku 22 lat to sukces?

- Jasne! Poza kolejnym dyplomem i perspektywą, że Anna Augustynowicz poda mi rękę, przyciągnęła mnie do konkursu suma nagrody z czterema zerami. Jednak przegrana nic wielkiego nie znaczy: mam tyle lat, ile mam, więcej nie przeżyłam, niż przeżyłam, nie mam jeszcze parcia na różne Noble potwierdzające mój status. Poza tym zaczęło się coś dziać z "Krzywym domkiem". Tekst powinien niedługo ukazać się w "Dialogu", Małgosia Głuchowska, która reżyserowała czytaną próbę sztuki w Gdyni, jest teraz zainteresowana wystawieniem jej, a aktor Mateusz Ławrynowicz dopinguje mnie do napisania czegoś dla niego i Matyldy Damięckiej. Właśnie zaczęłam i każdemu życzę takiego euforycznego czasu, jaki teraz mam.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji