Artykuły

Cierpiące ciała i dusze

"Babel" w reż. Mai Kleczewskiej z Teatru Polskiego w Bydgoszczy i "Koniec" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego z Nowego Teatru w Warszawie, na festiwalu Boska Komedia w Krakowie.

Boska Komedia rozpoczęła się spektaklami podejmującymi tematy trudne, stawiające teatrowi (i widzom) spore wyzwania. To "Babel" [na zdjęciu] Mai Kleczewskiej i "Koniec" Krzysztofa Warlikowskiego.

Maja Kleczewska zaadaptowała tekst Elfriede Jelinek - nie dramat, ale monolog, w którym nie ma postaci i sytuacji. Monolog wielogłosowy, którego tematem jest śmierć, cierpienie, okrucieństwo egzystencji, okrucieństwo Boga - "Boga ludożercy". Monolog został rozpisany na aktorów i sytuacje, umieszczony w przestrzeni przywołującej skojarzenia z kostnicą (metalowe stoły) i zaświatami (płytki basen z wodą biegnący przez scenę to może Styks). Wysoka ściana z pociemniałych metalowych płyt zamyka scenę. Scenografia jest estetyczna i elegancka, woda rzuca refleksy na ścianę, rozpryskuje się pod stopami aktorów, światła tworzą piękne obrazy. Choć jednym z tematów "Babel" jest odzyskanie bezpośredniego doświadczenia spod lawiny obrazów, jaką jesteśmy zalewani, Kleczewskiej i aktorom udaje się to jedynie chwilami. Teatr jest bowiem również generatorem obrazów i nie jest łatwo wytrącić widza z bezpiecznej roli oglądacza.

Najlepszy jest początek - pojedyncze monologi i sceny, powtarzające się i nakładające na siebie. Kobieta w białym futrze zwijająca się z bólu i błagająca o nowe ciało, kaleka dziewczyna i jej opiekun, gimnastykujący (i torturujący) bezwładne ciało, szczupła, energiczna kobieta z zalepionymi plastrem piersiami i gruby mężczyzna w spódnicy, którego towarzyszka zmusza do ćwiczeń fizycznych. To wariacje na temat ciała niechcianego, sprawiającego ból i skłaniającego innych do zadawania bólu. Potem na prosektoryjnych stołach kładą się trzej nadzy mężczyźni - po kolei odwiedzają ich matki; macierzyństwo jest podszyte seksualnością, blizny poporodowe krwawią (słowami). Ale rodzajowo rozgrywane sceny tracą siłę, matka gramoląca się na syna jest co najwyżej niesmaczna, nie przerażająca.

Im dalej, tym spektakl coraz bardziej grzęźnie w pięknych obrazach i ogólnych konstatacjach na temat ludzkiej kondycji - ustawieni rzędem aktorzy w czerni długo i efektownie wysypują prochy z urn do wody, potem rozebrani do bielizny z poświęceniem wykonują układy gimnastyczno-taneczne, padając na metalową podłogę. A na koniec - film z zalanym sztuczną krwią półnagim aktorem, śpiewającym prowokacyjne piosenki. Film, bez którego spektakl mógłby się spokojnie obejść. W Krakowie obejrzeliśmy bowiem niepełną wersję "Babel" - w oryginale spektakl kończy się tymże recitalem na żywo. Być może na żywo ma on sens - sfilmowany "artystycznie" rozedrganą kamerą sensu nie ma.

"Koniec" jest przedstawieniem nieefektownym, tak jakby Krzysztof Warlikowski zmęczył się i znudził własną umiejętnością tworzenia teatralnych czarów. W finale na moment przywołuje tę umiejętność, by ją zaraz podważyć. Stanisława Celińska tańczy - wdzięcznie i seksownie, choć gra grubą sprzątaczkę w kapciach i nocnej koszuli. To instrukcja dla Elizabeth Costello (Ewa Dałkowska), która dotarła do bramy w zaświaty i tkwi tam w podejrzanie kafkowskiej sytuacji (a Kafki nie lubi): musi złożyć wyznanie wiary, a to kłóci się z jej wewnętrzną prawdą. Sprzątaczka nakłania ją do oszustwa: wystarczy pokazać pasję, poczarować, a strażnik da się oszukać. Za chwilę jednak strażnik zaprzecza: nie tędy droga.

Nie ma więc czarów. W wielkim, wybitym drewnem pudle sceny z dręczącą regularnością zamykają i otwierają się ściany-wrota, poszerzając i zmniejszając przestrzeń. Przeplatają się dwa wątki - kafkowski (z "Procesu" i "Myśliwego Grakchusa") i koltesowski (z "Nickel Stuff"). Bohaterowie bez biografii, pokazani w chwili, kiedy proces im wytoczony już trwa. Jaki proces? Taki, jaki pisany jest każdemu, tyle że tutaj, w teatrze, możemy się mu przyjrzeć. W życiu staramy się o nim nie pamiętać. Józef K. (Maciej Stuhr), miły, elegancki młody człowiek, stara się jakoś z niego wywikłać, choć zdaje sobie sprawę, że jest to niemożliwe, że jest już błąkającą się duszą, czepiającą się tylko resztek życia, które pamięta jego ciało. Tony (Jacek Poniedziałek) jeszcze żyje, choć każda z codziennych, banalnych sytuacji, w jakich go widzimy, ma posmak ostateczności. Ostatnie spotkanie z matką, ostatnia wizyta u kochanki, ostatni taniec, w którym był kiedyś mistrzem. Życie wymknęło mu się z rąk.

Spektakl toczy się powoli, wsysa, męczy, irytuje, fascynuje. Nie jest doskonały, chwilami grzęźnie w nastrojowości, ma puste miejsca, ale za moment znów zaskakuje i skłania do myślenia na własny, mało efektowny - a efektywny - sposób.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji