Ania z zielonego musicalu
Mówiąc językiem Ani Shirley seria książek o niej daje nieograniczone wprost pole do wyobraźni. Każdy, czy raczej każda czytelniczka, tworzy własną wizję Zielonego Wzgórza i rudowłosej, piegowatej dziewczynki przechodzącej w mgnieniu oka z otchłani rozpaczy w morze szczęścia. Unieść ciężar owej wyobraźni jest wyzwaniem tyleż fascynującym co ... karkołomnym. Wielokrotnie przenoszono powieść na deski teatru, z mniejszym czy większym powodzeniem. Chorzowski Teatr Rozrywki zaproponował formę musicalu.
"Ania z Zielonego Wzgórza" wyreżyserowana przez Macieja Korwina wg adaptacji Henryki Królikowskiej i Macieja Wojtyszki (także autora tekstów piosenek) jest przedstawieniem uroczym. Nie dobrym, brawurowym, perfekcyjnym itp., ale uroczym. Jest to właściwie zasługa jednej aktorki - Izabeli Malik. Podobnie jak Ania z powieści, tak i ona sprawia, że na scenie dzieją się rzeczy nieprawdopodobne. Ona nie gra Ani, ona po prostu nią jest. To dzięki niej w Stanisławie Ptaku widzimy naprawdę Mateusza, w Marii Kotowskiej surową Marylę.
Jestem w stanie wybaczyć reżyserowi, że pominął scenę z farbowaniem włosów na zielono, z truciem gości walerianą i to, że z pulchnej czarnowłosej Diany zrobił szatynkę (nawiasem mówiąc doskonała w tej roli jest Ewa Grysko, powiedziałabym, że fantazją i energią przerasta nawet pierwowzór). Ale tego, że na balu każe Gilbertowi złożyć na ustach Ani pocałunek (na dodatek ubranej w białą ślubną suknię) wybaczyć nie potrafię. Mogę tylko westchnąć za panią Kornelią (bohaterką dalszych części Ani): "Coż, to tak iście po męsku".
Kolejna premiera i kolejny sukces chorzowskiego zespołu. Radość i subtelność z jaką opowiedzieli nam o losach rudowłosej Ani pozwala podejrzewać, że wszyscy bez wyjątku należą do ludzi znających Józefa. I być może w tym tkwi tajemnica powodzenia?