Artykuły

Jak się robi operową karierę w Nowym Jorku

- Trzeba w tym naszym kochanym, tradycyjnym i konserwatywnym Krakowie otworzyć szerzej okno na Europę i świat, gdzie opera przechodzi silną transformację i dogadzając wiernym fanom teatru operowego, otworzyć się też na młodszą widownię - mówi MARIUSZ KWIECIEŃ, jeden z najsłynniejszych polskich śpiewaków operowych.

Tomasz Handzlik: Jak to się robi?

Mariusz Kwiecień: Co?

No, ten niesamowity skok z Krakowa do Nowego Jorku.

- To nie był jeden wielki sus. Zanim dostałem się do Metropolitan Opera - najpierw do szkoły, a następnie do pracy - przeszedłem okres występów w wielu europejskich teatrach operowych. Wcześniej był jeszcze debiut w Poznaniu i występy w warszawskim teatrze Roma. Zresztą w MET też nie śpiewałem od razu głównych ról. Wszystko odbywało się po kolei, było dobrze przemyślane przez dyrekcję MET i przeze mnie poniekąd też. Więc na cały ten sukces pracowałem tak naprawdę parę lat. A jak to się robi? Trudno powiedzieć. W moim przypadku wszystko to stało się raczej samo, własnym rozpędem.

To znaczy?

- Po konkursie Belvedere w Wiedniu, gdzie dostałem kilka nagród specjalnych, ale żadnej głównej, zaproponowano mi angaż w kameralnej operze wiedeńskiej. I właśnie tam, podczas występów w roli hrabiego w "Potajemnym małżeństwie" Cimarosy, usłyszał mnie agent z Columbia Artists Management w Nowym Jorku i zaproponował wyjazd na przesłuchania do MET. Pojechałem. Na miejscu okazało się, że egzaminują jednocześnie do oper w Chicago i San Francisco. Wszystkie zaproponowały mi angaż. Wybrałem MET, jako scenę operową o największej renomie, i tak trafiłem do dwuletniej szkoły w ramach Programu Szkolenia Młodych Talentów im. Lindemanna przy Metropolitan Opera. W tym czasie nie wolno mi było współpracować z żadnym innym teatrem ani agentami. Ale śpiewałem mniejsze role w wielu spektaklach nowojorskiej sceny, m.in. ostatniego "Otella" z Plácido Domingiem, a także kilka gali z Domingiem i Lucianem Pavarottim.

Trudno było się odnaleźć w Nowym Jorku?

- To można sobie łatwo wyobrazić. Z jednej strony chęć zrobienia czegoś wielkiego, zaistnienia w swoim zawodzie i bycia dobrym, uznanym śpiewakiem, a z drugiej strony pierwszy wyjazd na tak długo, poza rodzinny dom, poza Polskę. Od pierwszego dnia uczestniczyłem w wykładach, musiałem robić różnego rodzaju scenki aktorskie, próby reżyserskie, uczyć się tekstów. I wszystko po angielsku. Było ciężko, bo mój angielski nie był najwyższych lotów, ale musiałem sobie dać radę.

Pierwsze pół roku było więc bardzo trudne, a w pierwsze Boże Narodzenie to nawet parę łez popłynęło po policzku, kiedy dzwoniłem do rodziny. Ale później jakoś poszło. Zmieniłem mieszkanie z małego na Manhattanie na dość duże na Brooklynie, poznałem fajnych ludzi, zarówno Polaków, jak i Amerykanów, i poczułem się znacznie lepiej.

Największe wyzwanie?

- Żeby trwać. Bo dość szybko można dostać szansę i zadebiutować w dużych teatrach, ale to nie jest pełnia sukcesu zaśpiewać tam raz. Trzeba trwać. Cały czas udowadniać, że jest się dobrym, dostawać nowe angaże, nowe role. Zaśpiewałem już cały zestaw ciekawych ról na scenach MET, Covent Garden czy Wiednia, ale mam dopiero 38 lat i przede mną jeszcze co najmniej 20 lat intensywnej pracy. Chciałbym więc jeszcze móc wcielić się w tak piękne postaci, jak na przykład Makbet, Simon Boccanegra czy Jago w "Otellu". Ale nie rzucam się na ekstrema, nie idę na oślep i nie przeceniam swoich sił czy możliwości. Największym zaś wyzwaniem w całej mojej karierze był właśnie ten wyjazd, zostawienie kraju, rodziny i przyjaciół.

Największy sukces?

- Zawodowo? Każda nowa rola, dobrze zaśpiewana premiera, dobra recenzja i owacja to sukces. Aczkolwiek starsi koledzy śpiewacy często mi mówią: "Wiesz, ty tak nie ufaj tym fantastycznym recenzjom i temu, że każdy ci tak gratuluje, bo przyjdzie jeden dzień, kiedy zaśpiewasz gorzej, i zaraz przeczytasz o sobie w internecie odpowiednią litanię". Dlatego nie warto się zastanawiać, co było największym sukcesem, a co porażką. Trzeba iść do przodu.

A nie zawodowo?

- To, że kupiłem dom w Polsce. Właśnie w nim siedzę. Na zewnątrz wieje zimny wiatr, a ja chciałbym spojrzeć na Tatry, bo dom stoi na wzgórzu pod Krakowem. Dziś akurat Tatr nie widać, bo pogoda nie pozwala, niemniej jest pięknie. Czuję się, jakbym był w górach, i jest mi tu po prostu dobrze.

Największa porażka?

- Takiej nie było. Ale miałem kilka ról, na których się w pewnym sensie poślizgnąłem. Takie było na przykład moje pierwsze wykonanie "Traviaty" w Londynie, gdzie śpiewałem rolę ojca, starego Germonta. Nie dość, że byłem akurat przeziębiony i musiałem się leczyć, to jeszcze absolutnie nie odnalazłem się w roli starszego pana. Przecież miałem dopiero 35 lat! Ale zaśpiewałem. Publiczność biła brawo, więc mogę to uznać tylko za połowiczną porażkę. Druga to "Carmen" wystawiana ostatnio w Metropolitan, gdzie śpiewałem Escamilla. I tu było podobnie. Nie jakaś porażka, jeśli chodzi o reakcję publiczności czy krytykę, ale ja po prostu nie znoszę tej roli, bo ona jest źle napisana. Bardzo trudną arię trzeba zaśpiewać już na samo wejście, kiedy śpiewak jest jeszcze spięty, zdenerwowany. I wszyscy mają z tym duże problemy, bo ta partia nie jest napisana ani dla basa, ani dla barytona. Pierwszy raz wykonywałem ją w Tokio z Seiji Ozawą. Teraz, po premierze w MET, powiedziałem sobie: nigdy więcej! Pamiętam też, jak na początku mojej kariery śpiewałem w Genewie "Cosi fan tutte" Mozarta. Koncert był transmitowany na żywo w radio, przez cały dzień bardzo się więc oszczędzałem. Kiedy wyszedłem na scenę, po dwóch minutach zupełnie straciłem głos... To było straszne. Ale generalnie staram się nad takimi rzeczami przechodzić do porządku dziennego i więcej o nich nie myśleć.

Dziś mówi pan o tym wszystkim z takim spokojem, ale kiedy wylądował pan w USA po raz pierwszy, to musiał być szok.

- Każdy młody śpiewak, artysta, gdy dostanie propozycję wystawy czy występu w mekce kultury, jaką jest Nowy Jork czy Metropolitan Opera, pewnie postradałby z radości zmysły. Ale ja zawsze miałem w sobie jakąś olbrzymią pewność siebie i poczucie, że mnie się musi udać. Myślę, że młode pokolenie, które startuje w tej chwili, ma tej pewności jeszcze więcej. Ale 15 lat temu było inaczej. Żelaznej kurtyny już nie było, ale jednak byliśmy tak wychowywani, że trzeba było być skromnym, a już tym bardziej nie wypadało powiedzieć, że się jest dobrym i wierzy się w samego siebie. Ja się tego kompletnie nie obawiałem. Byłem i jestem pewny siebie. Bo jeśli wiem, że coś potrafię, i robię to solidnie, to wychodzę na scenę i oddaję się bez reszty sztuce. To jest moja praca, moja przyszłość. I to zaowocowało między innymi w Nowym Jorku.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji