Artykuły

W Pinokiu - dla dorosłych

O fascynującej twórczości Stanisła­wa Ignacego Witkiewicza pisze się od bardzo dawna i z pewno­ścią kompetentnie, charakteryzu­jąc zarówno miejsce i znaczenie jego dorobku, jak i poszczególne utwory. Naj­mniej uwagi ściągnęła na siebie "Panna Tutli-Putli", której tekst jest zresztą mało komu znany, nie zawie­ra go dwutomowe wydanie PIW-u nie dostarcza również żadnej o sztuce informacji program teatralny, ponie­waż nie wydrukowano go na czas.

Scena dla dorosłych "Pinokia" po dwóch udanych przedsięwzięciach po­przednich lat, przekroczyła tym ra­zem jeszcze wyższy próg trudności, stawiając sobie zadanie jeszcze ambi­tniejsze artystycznie. Co prawda, ry­zyko konfrontacji z innymi teatrami trzeba ocenić jako znikome, jest to bowiem, jeśli się nie mylę, łódzka prapremiera tej sztuki, o której na innych scenach bodaj się nie słyszy. Czy są powody, dla których innym nie warto jej zagrać?

Niezależnie od tego, że ołówek re­żysera poczynił podobno dość znaczne skróty, nie podjąłbym się usytuować "Panny Tutli-Putli" na tle najbardziej znanych sztuk, Witkacego, wydaje mi się, że można by wobec niej z powodzeniem zastosować określenie "nadkabaretu" i to zarówno ze wzglę­du na wyjątkowo silne spiętrzenie do­wolności sytuacyjnych (nie dzieje się to nawet "gdzieś w Polsce"), jak i z uwagi na niefrasobliwą frywolność myślowego przesłania utworu. Rozpoznajemy zresztą demaskatorską drwinę autora z bałamutnych póz i po­staw i z przyziemnych intencji, które co krok wyzierają spod wzniosłych deklamacji, ale nie tyle to gniewne i namiętne, ile szydercze, może na­wet z nutką rezygnacji, w sensie: "Pośmiejmy się chociaż, bo cóż nam pozostaje".

Więc jednak - kabaret i o tyle "nad", że ponad utartymi konwencjami tego gatunku.

Jest tam takie miejsce, gdzie krzy­żują się wszystkie drogi, czy raczej prywatne ścieżki znamienitych i wpły­wowych osobistości: kapitalistycznych rekinów, demokratycznego działacza i awanturniczego kondotiera. Jak magnes przyciąga ich łoże powabnej a nienasyconej seksualnie i przed­wcześnie zblazowanej osóbki. Ale pra­wdziwe z nią rozkosze może sobie obiecywać tylko ten, kto okaże się "inny" od wszystkich i zdoła zawład­nąć jej wyobraźnią (i próżnością) przez czyn lub wyczyn niezwykły.

Niech podbije i rzuci jej pod nogi królestwo!

Głowy bym nie dał, czy nasz wamp nie jest w rzeczywistości sek­sualną "frygidą", na której wyobraź­nię nie ma mocnych wśród najdziel­niejszych panów, ale może jest to kwestia interpretacji postaci przez JOLANTĘ ADAMCZYK. Cielesnej pobudliwości jej ruchów, świadczącej o niezaspokojeniu, towarzyszyło bowiem chłodne, trzeźwe spojrzenie i drwiący uśmieszek Skoro już mowa o pa­niach, to IRENA FERWORN pozwoliła nam uwierzyć w zmysłową za­chłanność czarnej Królowej Tua-Tua, muzykalnie przy tym, w kabareto­wym stylu interpretowała swoją pio­senkę. W dalszoplanowej roli Deunii obdarzyła nieokiełznanym temperamentem ALEKSANDRA PARA.

W galerii samców, rozdygotanych pożądaniem, doskonałą sylwetkę awanturniczego admirała Kawalera d'Esparges, ryzykancko odważnego ale nie za cenę własnej głowy, stworzył JAN PIECZĄTKOWSKI, świetny też głosowo. Trójcę lubieżnych Milione­rów zaprezentowali z nerwem sceni­cznym TOMASZ PIETRASIK, RO­BERT MIKA i ZBIGNIEW NOWAK, ponadto Pietrasik jako Król Tua-Tua wykazał dużą siłę komiczną. W roli Działacza Społecznego wystąpił WŁO­DZIMIERZ WDOWIAK, bezlitośnie obnażając demagogię i kabotyństwo postaci (nazbyt dociekliwych widzów pragnę uspokoić, iż miał to być so­cjalistyczny związkowiec, najzupełniej mieszczańskiego pokroju, co poświad­cza jego komitywa nawiązana z Milionerami).

W mniejszej roli Przekupnia wystą­pił z powodzeniem SŁAWOMIR MAJ­CHRZAK, a w niezwykle zabawnych pląsach murzyńskich dziewic i mło­dzieńców podziwialiśmy DANUTĘ PA­JOR, KATARZYNĘ WIĘCKOWSKĄ i WIESŁAWA RADZIMSKIEGO.

Był to więc Witkacy, co prawda nie ten od "metafizycznego dreszczu", ale jednak wykazujący pokrewieństwa z powszechnie znanymi sztukami dzię­ki tema, że zrealizowany na wskroś "teatralnie", konsekwentnie i "czy­sto"; a na jego udanym kształcie za­ważyła też w znacznym stopniu sce­nografia, przede wszystkim za po­średnictwem sugestywnych lalek. Bo tak trzeba chyba nazwać naturalnej wielkości sylwety, uosabiające syntetycznie cechy bohaterów, a umiejęt­nie ogrywane przez aktorów. Ruch sceniczny o zmiennych układach był dynamiczny i precyzyjny.

Zastanawiam się tylko, czy zaletą muzyki, na ogół zresztą melodyjnej (choć nie dla wszystkich "wygodnej" wokalnie) i wdzięcznie instrumentowanej, był jej zapewne zamierzony, stylistyczny eklektyzm. Czy dla arty­stycznej jednolitości kabaretowej for­my muzyka nie powinna nosić sil­niejszego kompozytorskiego piętna?

Czego nie dostawało sobotniemu (z 20 bm.) przedstawieniu? Myślę, że na­leży zapobiec zacinaniu się płynności rytmu, zdarzającemu się w I akcie. Być może jest to kwestia stopniowe­go dogrania.

Ponadto jeszcze: Czy reżyser nie mógł zachować kilku scenek więcej z (nie znanego mi!) tekstu sztuki? Obawiam się, że widz chciałby mieć za swoje pieniądze trochę więcej do­brej zabawy niż tylko przez godzinę z minutami (łącznie z przerwą).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji