Artykuły

Eliksir młodości mamy w sobie

GRAŻYNA BARSZCZEWSKA na początku chciała być muzykiem - pianistką, może nawet dyrygentem? W monotonnej, codziennie praktykowanej dyscyplinie wystukiwała dźwięki klawiszy fortepianu. Całe dzieciństwo i wczesną młodość. Lubiła muzykę, lecz nie na tyle, żeby nią żyć, żeby wybić się na wirtuozostwa.

Jest piękną mimo upływu lat. Łatwo je obliczyć, skoro urodziła się tuż po wojnie. Nigdy nie oddała się w ręce chirurga plastycznego - tak twierdzi i sądzę, że można jej wierzyć, skoro nawet makijaż drażni ją swoją nienaturalnością. Dla niej make-up związany jest z jej sztuką, ze sposobami znalezienia, także w swojej zewnętrzności, twarzy swoich bohaterek. Było ich wiele: kilkadziesiąt, może nawet sto; któż by to liczył, któż by zaprzątał umysł takimi ścinkami - z filmów, telewizyjnych i radiowych audycji, spektakli teatralnych, recitali... Pamięta się wizerunki najważniejsze, jak choćby Niny Ponimirskiej z niezapomnianego serialu Jana Rybkowskiego "Kariera Nikodema Dyzmy", czy też Gizelli w "Dwoje na huśtawce", (z Romanem Wilhelmim). Można sobie wyobrazić jej twarz Marii Stuart z dramatu Słowackiego wystawionego w TV, czy jako Lubow Raniewską z "Wiśniowego sadu". - Nie wstydzę się mojej nagiej twarzy - mówi. - Nie czuję się staro, ale też nie zamierzam udawać trzydziestolatki. Po co? Jako aktorka traktuję swoje ciało instrumentalnie. Potrafię być kobietą 80-letnią, a jak trzeba, 15 lat młodszą od siebie.

W ostatnim filmie Ewy Stankiewicz "Nie będziesz wiedział" zagrała starą, wyniszczoną przez białaczkę kobietę. Równie odartą z przyrodzonej urody można było ją zobaczyć w "Przerwie w podróży" Marii Nurowskiej, spektaklu teatru telewizji. Podczas castingu autorka miała wątpliwości, czy tak piękna aktorka będzie w stanie ucieleśnić dramat szarej, zdesperowanej bohaterki. - Odpowiedziałam wówczas: Chce pani, żebym była brzydka? Bardzo proszę. Niska, wysoka, gruba? Będę taka, jaką mam być. Dla dobrej roli mogę nawet ogolić głowę. Opowiedziała mi to zdarzenie przy pierwszym naszym spotkaniu. Podobnymi słowy przekonała do siebie amerykańskiego reżysera filmu "Jakub kłamca", uważającego, że do projektowanej roli jest za młoda: - Mogę być stara, przecież jestem aktorką - odpowiedziała.

Na początku chciała być muzykiem - pianistką, może nawet dyrygentem? W monotonnej, codziennie praktykowanej dyscyplinie wystukiwała dźwięki klawiszy fortepianu. Całe dzieciństwo i wczesną młodość. Za instrumentem przesiedziała podstawówkę i średnią szkołę. Lubiła muzykę, lecz nie na tyle, żeby nią żyć, żeby wybić się na wirtuozostwa. Teraz grywa dla przyjemności - swojej i najbliższych. Ale od czasu do czasu zdarza się jej wykorzystać nabyte umiejętności w praktykowanym zawodzie - do roli - jak choćby w musicalu "Stepping out" zrealizowanym w warszawskiej "Komedii". - To nie proste grać na żywo np. Gershwina; sporo się napracowałam, to było dla mnie wielkie wyzwanie - wyznała mi aktorka. Muzykalność jest niezaprzeczalnym atutem jej "wyczynów" wokalnych: recitali i dwóch nagrań płytowych.

Dom rodzinny wyposażył ją obficie. Nie tylko wydobył i oszlifował przyrodzony jej talent, lecz również, a może przede wszystkim, nauczył ją szacunku dla bliźnich, otwarcia na ich troski i potrzeby. - Bliskie jest mi zdanie ze sztuki "Dwoje na huśtawce", którym grana przeze mnie bohaterka wyraża swoje życiowe credo: Najpiękniejszym słowem po "kochać" jest słowo "pomagać" - usłyszałam. Ta wypowiedź tłumaczy jej zaangażowanie w pomoc dla potrzebujących. Dyskretną pomoc.

Jej dom rodzinny pielęgnował ducha gościnności, wywiedzionego z kresów wschodnich - rodzina została repatriowaną; zamieszkała w dużym domu na Żeraniu. - Rodzice byli ludźmi gościnnymi, ciągle ktoś nas odwiedzał. Wolne miejsce przy stole czekało na strudzonych podróżników nie tylko w Wigilię. Powiedziała mi jeszcze, że dom pełen był miłości, choć nie paplano w kółko "kocham cię". Za to wymagano obowiązkowości, podporządkowania się woli starszych. Ani jej, ani też jej siostrze, Teresie, nie przyszło nawet do głowy, by zaprotestować. - Żyliśmy skromnie, ale na książki czy bilety do teatru pieniądze zawsze się znajdywały.

Z rodzinnych teatralnych wycieczek wyniknęła prawdziwa pasja, która wkrótce stała się jej nowym pomysłem na życie. Jak przecinek chuda, w granatowej spódniczce i białej bluzce stanęła przed komisją egzaminacyjną warszawskiej PWST, wykrzykując namiętne strofy Majakowskiego. Zrobiła wrażenie na tyle przekonujące, że została przyjęta Nie na długo, po pierwszym roku "wyleciała". Więc znów egzamin i znów fuksówka - tym razem w Krakowie. - To był cudowny czas - wspomina - fantastyczna atmosfera artystycznego Krakowa drugiej połowy lat 60. Teatr Stary, Piwnica pod Baranami, to wszystko miało wielki wpływ na kształtowanie mojego charakteru. Poza tym spotkałam się wówczas z mistrzami. Na drugim roku Jerzy Jarocki powierzył mi epizod w "Mojej córeczce" Różewicza. W Teatrze Ludowym, gdzie spędziłam dwa sezony po ukończeniu PWST, zadebiutowałam cudowną rolą Niny Zariecznej w Czechowowskiej "Czajce". Jak tu więc nie mieć sentymentu do tego zaczarowanego miasta?

Wyposażona w krakowskie nastroje wróciła do swej Warszawy - najpierw do "Ateneum", gdzie grała dużo bardzo różnych ról: od amantek, przez charakterystyczne, do tragicznych heroin. Później trafiła do kolejnego mistrza Kazimierza Dejmka który właśnie objął dyrekcję Teatru Polskiego. - Od niego właśnie dostałam po raz pierwszy szansę zagrania w sztukach Szekspira. Koniecznie chciałam zmierzyć się z tą materią, i udało się. Wystąpiłam w "Wieczorze trzech króli" i "Kupcu weneckim". Teatr Polski od 26 lat jest moim drugim domem, choć w ostatnich latach nieczęsto mieściłam się w jego repertuarze. Ubolewam nad tym, ubolewa dyrekcją, ale jakoś nie udaje się tego zmienić.

Nie narzeka na brak zajęć; zawsze umiała wypełnić swój wolny czas. A to grając gościnnie na scenach nieraz całkiem małych ośrodków czy też przygotowując recitale piosenkarskie lub teatralne monodramy. Jak ostatnio "Panią z Birmy", rzecz o heroicznej opozycjonistce Aung San Suu Kyi. - Błogosławieństwem w tym zawodzie jest posiadanie własnego domu, rodziny i normalnego życia. Dla mnie dom jest jak port, za którego falochrony mogę się schronić w niepewny czas. Jej portem jest też syn, już dorosły, zawodowo niezależny. I mąż, inżynier, człowiek mocno stojący na nogach, z zamiłowania teatroman. Mieszkają w obszernym i pięknym domu z ogrodem, na Ursynowie, blisko lasu. Ogród jest jej pasją; wciąż w nim coś przesadzą przycina opryskuje. Porządkuje, bo nie toleruje bałaganu, chaosu. U niej wszystko musi być na swoim miejscu, zadbane, zagospodarowane. Ten porządek wynika z jej wewnętrznego uporządkowania z wyznawanej hierarchii wartości, z miłości do jasności, szczerości, prawdy. Nie musi tracić czasu przed lustrem w porządkowaniu swojego oblicza.

- Kremy i balsamy są jedynie odżywką dla naskórka - powiedziała mi na pożegnanie. - Eliksir młodości mamy wewnątrz. Trzeba go tylko umieć wydostać.

Mijający rok był dla Pani Grażyny bardzo owocny artystycznie: szczecinianie mogą ją oglądać występującą gościnnie w poetycko muzycznym spektaklu opartym na tekstach m.in. Tuwima i Hemara Niebawem wejdą na ekran dwa filmy ze znaczącym udziałem artystki: "Wygrany" Wiesława Saniewskiego i "Motylek", debiutującej w fabule Marii Sadowskiej. - Najbliższy memu sercu będzie spektakl, który reżyseruję, pod artystyczną opieką Jacka Poniedzielskiego w Teatrze Ateneum. Przedstawienie "Sceny niemalże małżeńskie Stefanii Grodzieńskiej" będące kabaretem literackim oparte na scenariuszu napisanym przeze mnie i przez wspaniałą Stefanię Grodzieńską, którą niestety, nie doczekała premiery. Wykorzystałam moje doświadczenia z "Dudka" i miłość do Kabaretu Starszych Panów. Spektakl muzyczny, rozrywka połączona z refleksją, lirycznymi nastrojami - teksty pani Stefanii bawiły mnie i wzruszały do łez, stąd powstał pomysł wspólnego scenariusza Premiera już w lutym. Natomiast w moim macierzystym Teatrze Polskim próbujemy "Cyda".

Czy artystka tak zajęta będzie miała wystarczająco dużo czasu, by przygotować święta dla licznej rodziny? - Wigilia będzie w tym roku u nas, w dużym gronie rodzinnym i wśród przyjaciół. Na stole obowiązkowo zagości karp w galarecie, po żydowsku - to tradycja z rodzinnego domu. Część smakołyków przywędruje, jak co roku, od dobrych aniołów, z... Krakowa z restauracji Jana Barana Pierogi, ryby - wszystko pięknie zapakowane... A po wigilijnej kolacji pójdziemy tradycyjnie do kościoła Dominikanów, mojej parafii, na najpiękniejszą pasterkę. Tam przychodzą takie tłumy, że zabieramy ze sobą własne krzesełka bo w ławkach miejsca na godzinę przed rozpoczęciem są zajęte. Wielu dyplomatów, obcokrajowców uczestniczy w tej pięknej, mądrej mszy, podczas której chóry śpiewają nadzwyczajnie. A dla Krakowa, miasta zajmującego szczególne miejsce w moim sercu, pragnę złożyć szczególne życzenia słowami księdza Jana Twardowskiego: "Pomódlmy się w Noc Betlejemską,/ W noc szczęśliwego rozwiązania,/ By wszystko się nam rozplatało, węzły, konflikty, powikłania./ Oby się wszystkie trudne sprawy porozkręcały jak supełki,/ Własne ambicje i urazy zaczęły śmieszyć jak kukiełki/By w nas złośliwe jędze pozamieniały się w owieczki./ A w oczach mądre łzy stanęły, jak na choince barwne świeczki./ By anioł podarł każdy dramat, aż do rozdziału ostatniego./ Kładąc na serce pogmatwane, jak na osiołka kompres śniegu./Aby się wszystko uprościła było zwyczajne, proste sobie,/ by szpak pstrokaty, zagrypiony/fikał koziołki nam na grobie./ Aby wątpiący się rozpłakał/ na cud czekając w swej kolejce./ A Matka Boska cichych, ufnych, jak ciepły pled wzięła na ręce".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji