Artykuły

Byle nie popaść w pychę!

O MARIANIE DZIĘDZIELU, znakomitym aktorze teatralnym i filmowym, jego gołkowickich korzeniach, przygodzie z Piwnicą pod Baranami i... zgubnym nałogu palenia papierosów - pisze Henryka Wach-Malicka w Polsce Dzienniku Zachodnim.

Noe ma dwa latka. Właśnie obchodzi urodziny, co w tym dniu czyni jego dziadka człowiekiem impregnowanym na wszelkie zachęty do rozmowy. W domu wielka uroczystość! - A zresztą - mówi Marian Dziędziel - o czym ja miałbym opowiadać? Przecież każdy widzi jak gram, a staram się grać najlepiej jak umiem. I to było wszystko.

Rzecz w tym, że gra rewelacyjnie, a nagrody za jego kreacje sypią się ze wszystkich stron. Orzeł, Polska Nagroda Filmowa i Złote Lwy - dowód uznania krytyków i kolegów z filmowej branży. Złota Kaczka-wyznanie miłości przez widzów. Jest więc o czym mówić! Po kilku dniach wracamy do rozmowy.

Zachować zdrowy dystans

- Parę tych nagród rzeczywiście było - przyznaje aktor, natychmiast dodając - ale nie dla nich się staram. Mamy nawet z Wojtkiem Smarzowskim i kolegami na planie taką zabawę. Jak zaczynamy być z siebie zadowoleni, to wymyślamy jakąś nieistniejącą nagrodę i mówimy, że ją dostaniemy. Czyli - trzeba poprawić. Bo najważniejsze, proszę pani, to nie popaść w pychę. I zachować zdrowy dystans do rzeczywistości.

Marian Dziędziel, który fenomenalnie zagrał Dziabasa w "Domu złym" i Wojnara w "Weselu" Smarzowskiego, zgrabnie obchodzi pytania o pracę nad tymi postaciami.

I zamiast o sobie, zaczyna opowiadać o reżyserze.

A ostrzegał reżyser Kazimierz Kutz, w którego "Soli ziemi czarnej" Dziędziel debiutował, że najtrudniej u pana Mariana kupić słowo na własny temat!

- Marian jest wspaniałym aktorem - mówi Kutz - a dla mnie także modelowym Ślązakiem. Nigdy się nikomu nie narzuca, nie ma w sobie grama "nachalstwa". Skromny i pracowity. Nie przychodzi mu do głowy, że w życiu można rozpychać się łokciami. A skromność cholernie utrudnia wybicie się w tym zawodzie. Dlatego tak się cieszę, że wreszcie nadszedł w filmie jego czas. Dziędziel to najlepszy dziś polski aktor w tym przedziale wiekowym - kończy reżyser.

Ojciec panny młodej

Jeśli nie mylić popularności z osiągnięciami, to Marian Dziędziel sukces odniósł już dawno. Od 40 lat pracuje w krakowskim Teatrze im. Słowackiego, gdzie zagrał kilkadziesiąt ról. Od zbójnika Janosika w "Na szkle malowanym", przez Nosa w "Weselu" (ulubiona rola, "wspierała" potem budowanie postaci Wojnara) i Roberta w "Życiu w teatrze", po Carla Gustava Junga w "Łucji szalonej". Prawdą jest natomiast, że film przyniósł mu rozpoznawalność. Filmografia aktora jest bogata, długo były to jednak postacie drugiego planu.

Do masowej wyobraźni Polaków tak naprawdę wtargnął dopiero w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego. Stworzył kreację, która powinna być pokazywana studentom szkół teatralnych jako wzór roli tragiczno-komicznej. Jego Wojnar, ojciec panny młodej, budzi w widzach niechęć, a nawet odrazę, a jednocześnie współczucie. Zwłaszcza wtedy, gdy tracąc w jednej chwili władzę i kontrolę nad sytuacją, patrzy w kamerę pustym wzrokiem człowieka pozbawionego złudzeń.

Tę rolę Smarzowski napisał specjalnie dla niego. Ich współpraca zaczęła się od filmu "Małżowina", potem była telewizyjna "Kuracja" (Laur Konrada na katowickich "Interpretacjach"), wreszcie "Wesele" i obsypany nagrodami "Dom zły".

- To jest faktycznie symbioza - mówi aktor - ze Smarzowskim przegadałem mnóstwo czasu, ale też role były trudne. Bywały ujęcia, których szczegóły dopinaliśmy w czasie długich, nocnych rozmów przez telefon. Lubię taką robotę.

Prócz pracowitości, słynie Marian Dziędziel z poczucia humoru.

Aktor Bernard Krawczyk opowiada: - Jeśli na planie jest przerwa, a wokół kogoś gromadzi się tłumek, to w ciemno można założyć, że środku stoi Marian. Ma w zapasie tysiące anegdotek, które w dodatku pięknie inscenizuje. Tym swoim niskim, przekonującym głosem, czasem po śląsku, opowiada niestworzone historie. Tak sugestywnie, że człowiek gotów w nie wierzyć! To wspaniały aktor, ale przede wszystkim dobry człowiek. Opanowany, wyrozumiały, cierpliwy.

Rok na pozbycie się śląskiego akcentu

Gwara śląska to język dzieciństwa Mariana Dziędziela, który urodził się w Gołkowicach, położonych między Wodzisławiem Śląskim a Jastrzębiem-Zdrojem.

Gdy przyjęto go do krakowskiej szkoły teatralnej, dostał od profesorów rok na pozbycie się śląskiego akcentu. Uporał się z tym, jego polszczyzna jest nieskazitelna. Ale jak trzeba, "poradzi" nauczyć się roli w każdej odmianie śląskiego dialektu.

Trudno się więc dziwić, że jeśli tylko akcja filmu toczy się w naszym regionie, Dziędziel wygrywa w wyścigu do roli w przedbiegach.

Niedawno zagrał w telewizyjnym filmie "Laura" Radosława Dunaszewskiego, na premierę czeka "Kret" w reżyserii Rafaela Lewandowskiego. Lubi pracować z pochodzącymi ze Śląska

reżyserami, świetnie dogaduje się z Magdaleną Piekorz; wśród ważnych ról wymienia Podmiejskiego w jej "Senności".

Gołkowice to jednak nie tylko język. To dom, z którego wyniósł zamiłowanie do aktorstwa. Głównie dzięki ojcu, który co prawda z zawodu był górnikiem, ale w historii miejscowości zapisał się jako niespożyty w swojej energii organizator kultury.

- Ojciec miał do tego prawdziwy talent - mówi aktor - a jak przygotował inscenizację "Zaczarowanego koła", to gołkowicki teatr jeździł z tym przedstawieniem po całym powiecie! Tata zorganizował we wsi chór, animował życie kulturalne i towarzyskie. I kupował książki. Była taka seria wydawnicza "Czytelnika", w kiosku można ją było kupić na grosze, a w niej ukazywały się dramaty. Myśmy tę serię mieli w domu, więc wcześnie miałem kontakt z porządną literaturą teatralną. Najpierw klasyczną, a potem całkiem wtedy nową, na przykład z teatrem absurdu Ioneski czy Pintera. Byłem bardzo przywiązany do tych książeczek, zabrałem je ze sobą do Krakowa, jak zdałem do szkoły teatralnej. Niestety, w akademiku tak bywało, że książki się kolegom pożyczało, ale zapominało oddać. No i strasznie dużo mi ich poginęło. Książek, oczywiście, nie kolegów- śmieje się aktor.

Towarzyska podpora Piwnicy pod Baranami

Kolejną osobą, którą Marian Dziędziel spotkał na swojej drodze do aktorstwa, była pani prof . Anna Musiolik, jego licealna polonistka. Wspomina nauczycielkę, zwaną powszechnie Mamuśką, z ogromną czułością i podziwem. To z nią odbywały się najfajniejsze wycieczki turystyczne, Tatr Słowackich nie wyłączając ("Pani wie, co to był za wyczyn, wyjechać w tamtych czasach za granicę?!").

Przede wszystkim polonistka rozwijała jednak w swoich wychowankach zainteresowanie kulturą i sztuką.

Regularnie wyjeżdżali do teatru w Katowicach i do Opery Śląskiej w Bytomiu. Marian Dziędziel zaklina się, że arię Nadira z "Poławiaczy pereł", w wykonaniu Bogdana Paprockiego, ma w głowie do dziś. Może dlatego, w jego późniejszym życiu artystycznym, śpiew - co prawda w wersji estradowej, ale zawsze - odegrał ważną rolę.

Przez kilka sezonów Dziędziel był aktorską ("i towarzyską, i towarzyską", jak zauważa) podporą Piwnicy pod Baranami, a potem Jamy Michalikowej.

Pisali dla niego piosenki Jan Kanty Pawluśkiewicz, Zygmunt Konieczny. Wykonywał jedną z pierwszych kompozycji Zbigniewa Preisnera ("A może to nawet debiut jego był? Nie bardzo pamiętam"). Ostatecznie jednak kabaretowi się nie poświęcił.

- Bo mi papieroski głos zwichrowały - mówi szczerze. I zapala papierosa.

Te jego słynne niebieskie oczy!

W młodości klasyczny amant, z wiekiem zaczął grywać role mężczyzn o skomplikowanym wnętrzu i niekoniecznie jasnej przeszłości. Równie dobrze przychodzi mu stworzenie na ekranie uosobienia dobroci, co i czarny charakter.

Kazimierz Kutz twierdzi, że natura tę elastyczność Marianowi Dziędzielowi zwyczajnie ułatwiła. - Twarz ma plebejską

- mówi reżyser - ale tylko wtedy, gdy trzeba zagrać tzw. prostego człowieka. A jak ma zagrać szuję o złotym sercu, albo samą szlachetność, to włącza do akcji te swoje słynne niebieskie oczy. I patrzy nimi na różne sposoby. Męski i miękki jednocześnie. Supermieszanka; fantastycznie sprawdza się na ekranie - dodaje reżyser.

Sam aktor nie ukrywa, że tak "całkiem szubrawca" to jednak grać nie lubi. Według niego, nawet w życiu najbardziej złego człowieka musiało się wydarzyć coś, co go na te tory zepchnęło. I nie chodzi o usprawiedliwianie draństwa, tylko o to, żeby zrozumieć, skąd się ono wzięło.

Najlepszym przykładem tej metody twórczej jest na pewno Zdzisław Dziabas z "Domu złego", ulepiony jakby z dwóch rodzajów gliny. Tej, która pcha go ku mrokowi, i tej, która kiedyś mrok w duszy bohatera rozpętała. Ludzie, którzy znają Mariana Dziędziela prywatnie, dziwili się nawet, że pogodny i łagodny z natury człowiek, stworzył na ekranie tak ostrą postać.

- I to jest dla mnie prawdziwa pochwała - mówi Marian Dziędziel - bo ja na wiarygodność Dziabasa, Wojnara i wielu innych postaci pracowałem przez lata. To jest w tym zawodzie najtrudniejsze; sprawić, żeby ludzie znając nazwisko aktora, na ekranie widzieli nie tylko jego, ale postać, którą gra. Jeśli mi się to udało, jestem szczęśliwy. A żartobliwie rzecz biorąc, tak na co dzień, to ja do twarzy... nie mam pamięci. Znakomicie zapamiętuję liczby. Wszystkie te NIP-y, pesele i inne kody wpadają mi do głowy od razu. A z człowiekiem muszę pogadać, żeby go zapamiętać. Może dlatego wkładam w budowanie postaci teatralnych i filmowych tyle wysiłku? Żeby widzowie mieli wrażenie, że z granymi przeze mnie bohaterami pogadali przez kilkadziesiąt minut na serio; o życiu przede wszystkim - kończy Marian Dziędziel.

2004: Ojciec panny młodej w "Weselu" Wojciecha Smarzowskiego

2009: W roli Dziubasa w obrazie Wojciecha Smarzowskiego "Dom ZŁy"

2010: Jako dziadek dziewczynki w filmie tvn pt. "Laura"

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji