Artykuły

Triumf zła

Po raz drugi, po kaliskiej inscenizacji sprzed dwóch lat, młody, 28-letni reżyser Maciej Sobociński wszedł w zwarcie z arcydziełem narodowej literatury. Po raz kolejny wyszedł z nie­go, niestety, na tarczy. Jak na człowieka, który "Dziady" Adama Mickiewicza uczynił tematem pracy magisterskiej, w jego najnowszej scenicznej adaptacji nazbyt dużo postmodernistycznej dezynwoltury, istotnie wypaczającej sensy.

Podobnie jak w Kaliszu reżyser losy Gustawa-Konrada prowadzi paralelnie do obrzędu dzia­dów. Szczupły młody człowiek, Konrad, na pustej scenie wyrzuca z siebie gniewnie tekst Wielkiej Improwizacji. Przerwie ją wkrótce, by stać się mimowolnym świadkiem obrzędu, a w końcu jego uczestnikiem jako Gustaw, by ponownie prze­obrazić się w Konrada w celu dokończenia Wiel­kiej Improwizacji po przerwie.

Konrad u Sobocińskiego przybywa znikąd. Je­go słowa nie mają żadnego punktu odniesienia, gdyż inscenizacja pozbawiona została wątków mesjanistyczno-martyrologicznych - nie ma w niej m.in. sceny więziennej z udziałem patrio­tycznej młodzieży wileńskiej w celi u Bazylianów, podobnie jak zasadniczych partii Widzenia Księ­dza Piotra czy Salonu Warszawskiego. Wszystko to sprawia, że walka Gustawa-Konrada z samym sobą, ale i z Bogiem, staje się jego prywatnym kompleksem - kaprysem urażonej dumy nie­spełnionego kochanka.

Zaproponowany przez Sobocińskiego układ tekstu daje zaskakującą huśtawkę na­strojów. Wielka Improwizacja zostaje przerwa­na na rzecz obrzędu. Obrzęd przerwany na rzecz historii Konrada. Są i kurioza - w sce­nie balu u Senatora zjawia się nieoczekiwanie milczący Konrad, by przemykając jak widmo, niektórych jego uczestników spiorunować wejrzeniem.

Smutne to, lecz prawdziwe - "Dziady" w wy­daniu Sobocińskiego pozbawione zostały duszy. Oderwanie od kontekstu historycznego sprawia, że postępowaniu Konrada brak jakiejkolwiek motywacji. Mickiewiczowski bohater przypomi­na za to - po co? - jedną ze współczesnych po­staci zapełniających sztuki młodych brutalistów - miotają nim zgubne, autodestrukcyjne siły i nieukierunkowane pretensje do całego świata o wszystko.

Nietrudno było się domyślić, że arcydzieło Mickiewicza wypreparowane z kontekstu narodowo-wyzwoleńczego skazane będzie na poraż­kę. Walka sił dobra i zła, przeniesiona przez reży­sera na tyleż uniwersalny, co abstrakcyjny po­ziom, okazała się pozbawiona emocji, letnia, obojętna, nużąca. Bez względu na wysiłek akto­rów, z zagubionym w tym wszystkim Krzyszto­fem Zawadzkim jako księżycowo bladym odbi­ciem Gustawa-Konrada.

Jedynym, logicznym, niebudzącym najmniejszych odruchów sprzeciwu elementem tego przedstawienia jest postać Księdza Piotra. Mariusz Wojciechowski gra ją rewelacyjnie, zwłaszcza we wstrząsającej scenie egzorcyzmów. To najlepiej przemyślana i poprowadzona rola.

Problem z tym, że całe widowisko wydaje się budowane jedynie na fascynacji złem. Stąd też nie zaskoczyły mnie znacznie gorętsze oklaski dla Marcina Kuźmińskiego, cudownie obleśnego Senatora, czy Błażeja Wójcika z wyczuciem uosobiającego przewrotność belzebuba. Ośmielam się twierdzić, że triumf zła nie jest zasadniczym tematem arcydzieła Mickiewicza i szkoda, że inscenizator zda się o tym nie pamiętać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji