Artykuły

Znowu Mrożek...

NARESZCIE sztuka, wobec której krytyka stanęła w sposób manifestacyjny bezradna. Cóż za ulga; nie rozumieć nic i móc się do tego przyznać bez obawy śmieszności i bez wyrzutów sumienia. Mrożkowi zostało wszak oddane co królewskie po "Emigrantach".

"Garbus" został wydrukowany w rok po tamtej sztuce, premiery obu zbiegły się w czasie - świetna okazja do porównań. Ale jakie to porównanie... Niejasność pozornie prostej formuły, nadmiar motywów, psychologia, ale niemrawa, wiodąca donikąd. Pięć osób z różnych sfer towarzyskich - w pięknej willi na urlopie, małe intrygi, dowcipne dialogi, ukazujące różnice poziomu ogłady i inteligencji między Baronem a prowincjonalnym prawnikiem czy Studentem, jakiś flirt przy kawie, jakiś Nieznajomy, dużo słońca i błękitnego nieba. A potem finał, do którego zmierza się bez specjalnej konsekwencji, jakby mimochodem, kiedy nie ma już prawie nic: ani intryg, ani Nieznajomego, ani flirtu, ani kawy, ani koni we wsi, ani chłopów, ani - nawet - pociągów; pozostało tylko słońce, świergot ptaków, willa i jej garbaty właściciel.

Coś między pogodną komedią z letniska a beckettowską "Końcówką" - ta ostatnia analogia ciśnie się pod pióro sama, choć w istocie ma uzasadnienia tylko pozorne. W sumie - całość niezbyt czytelna, dziwne przemieszanie klimatu i motywów. Można to wyjaśnić, ale po co, jak napisał jeden z recenzentów. Po prostu krok wstecz, gdzieś w okolice "Szczęśliwego wydarzenia" co najwyżej.

Czy rzeczywiście? To prawda, nie ma w "Garbusie" nic z ascezy, żelaznej dyscypliny i głębi "Emigrantów". "Emigranci" są z pewnością utworem wybitnym, "Garbus" prawdopodobnie sztuką taką sobie, lepszą od wielu innych w naszym repertuarze - ale to stwierdzenie nie może być przecie wielkim komplementem. Gdyby jednak ewolucję pisarza mierzyć wyłącznie stosunkiem jego dzieł udanych czy nie bardzo udanych do arcydzieł, których nie jest przecie w stanie stworzyć bez liku - to okazałoby się, iż pisarz ten co chwila się beznadziejnie cofa, by nagle - cudem - znów trochę pójść naprzód. "Garbus" arcydziełem nie jest, ale to nie znaczy, by można go było osadzić pośród dawnych utworów Mrożka, bo wyraża inne już pisarskie zainteresowania i niepokoje, w innej też całkiem formie. I choć nie tylko po "Emigrantach", lecz i po "Rzeźni" może ów "Garbus" wydawać się zaskoczeniem, to nietrudno znaleźć ślady wiodące doń od Mrożkowej prozy lat ostatnich i opowiadań oraz "Małych listów" drukowanych od przeszło dwu lat w "Dialogu". Co więcej, jego siła i słabość tkwią w tym, iż jest jakby składanką zawartych tam motywów, refleksji i wątpliwości. Prawie każda ze "spraw" "Garbusa" ma swoje wcześniejsze rodowody, od szczegółowych (nawet lęk Studenta przed własnymi dłońmi wzięty jest z "Noclegu") po ogólne. I rozważania o tożsamości z kwestii Nieznajomego i myśli o wzajemnym samookreślaniu postaci (bardzo gombrowiczowskim) i gorzkie uwagi na temat strachu i potrzeby krzyku czy hałasu, jakimi współczesny człowiek stara się zagłuszyć ciszę lasu (także wsi, natury - więc i letniska), pośród którego nie potrafi już znaleźć sobie azylu. I te wreszcie zdania, kto wie, czy nie najbardziej znamiennie: podejrzliwość jako styl jest chorobą naszego wieku (...). Nastawienie "mnie nie nabiorą" podniesione do rangi programu, światopoglądu, systemu jest tanim, tandetnym i dlatego popularnym sposobem na dobre samopoczucie (...). Teraz już o krok jesteśmy od wzmożonej dziś na całym świecie wiary, że spiski są motorem wszystkiego, co się dzieje (...). Brak dowodów, że spisek istnieje jest najlepszym dowodem na istnienie spisku, bo spisek polega właśnie na tym, żeby nie było dowodów... Mamy twarze paranoików.

W "Garbusie" jest w efekcie kilka sztuk i każda trochę o czym innym. Stąd wielość interpretacji jednako uprawnionych i jednako niepełnych. Nadzieja, iż właśnie teatr odnajdzie tę właściwą i nadrzędną, jaką przejawiano w oczekiwaniu na premiery Jarockiego i Dejmka, od razu zdawała się nieumotywowana. I rzeczywiście...

Jarocki sprawił przy tym niespodziankę większą. Ten reżyser wysławiony przede wszystkim olbrzymią precyzyjnością warsztatu i myślenia, przygotował spektakl, którym zdaje się wyznawać - trudno stwierdzić ostentacyjnie czy wstydliwie - iż sam nie wie do końca, o czym jest ta sztuka i niewiedzy tej nie zamierza ukrywać. Tekst zachowuje prawie pełny, rytm wydłuża; bo przedstawienie zdaje się ciągnąć bez końca szczególnie w trzecim akcie. Na tle willi, jak z zagranicznych kolorowosłodkich pocztówek, ujęci niczym w klatkę w ramę ciasno przylegającego do boków sceny żywopłotu bohaterowie wygrywają raczej swą niedookreśloność niż charakterystyczność; poza Onką Renaty Kretówny i w innym sensie Onkiem Jana Święcha, ale ta para i w tekście budzi najmniej niepokoju. Postaci dla akcji wiodące o funkcjach już w lekturze niejasnych, jak Baron (Jerzy Bińczycki), Nieznajomy (Wiktor Sadecki) i Student (Andrzej Hudziak) nabierają dodatkowej dwuznaczności. I nic nie zmienia fakt, iż od czasu do czasu każe reżyser swym postaciom wygrywać pewne sytuacje psychologicznie (rozpacz Barona po odejściu żony, tragiczna miłość i wyraźny od niej odwrót u Baronowej - Ewy Lassek, sentymentalny homoseksualizm Nieznajomego). Zasadniczo komplikuje zaś sprawę sam Garbus. Ubrany na czarno, skupiony, pojawiający się na scenie o wiele częściej niż wskazują na to didaskalia - łączy poprzez swe niby codzienne, a przecie niepokojące czynności - poszczególne obrazy. Nie jest to tylko zabieg formalny: to stałe przypominanie obecności tytułowego bohatera, szczególnie że pozbawia się go owych zwyczajnych cech, których żąda autor - zgrzebnej koszuli, sukiennych spodni, zdrowia i krzepkości. Staje się więc Garbus (Józef Onyszkiewicz) mniej postacią, bardziej symbolem - jest w tym może racja, żeby tylko wiedzieć jeszcze co symbolizuje! To, że wyzwala określone reakcje otoczenia niczego nie wyjaśnia. "Garbus" nie jest przecież sztuką wyłącznie o stosunku większości do odrębnej odeń mniejszości (co by pod tę mniejszość nie podkładać: różnice biologiczne, rasowe czy ideologii).

Czym więc jest ta figura ponadto? Spiritus movens jakiegoś rzeczywistego "spisku", który doprowadzi w końcu do zagłady całego poza nim świata, czy po prostu biernym świadkiem, który ocalał właśnie dzięki swej bierności. A może jedynym, zdrowym wśród paranoików. Bo czy świat istotnie się rozpadł, czy to mania prześladowcza? Świat jest przecie od początku na scenie nieobecny, a i bohaterowie jakby uciekli od świata, nawet z gazet nie umieją nic wyczytać. Więc może wcale nie brak we wsi ani kawy, ani koni, ani chłopów, może dalej jeżdżą pociągi, a gęsi miast odlecieć w lipcu chodzą sobie spokojnie nad strumykiem?

Dejmek wie to bardzo dobrze. "Garbus" w Łodzi, w przeciwieństwie do Krakowa, ma swój wyraźny interpretacyjny zamysł. Postacie są określone i dość typowe. Baron (Mieczysław Voit) jest pełnym wdzięku, sceptycznym, świetnie wychowanym i inteligentnym uwodzicielem. Baronowa (Izabella Pieńkowska) ucieleśnieniem - nieco zewnętrznym - baronostwa w ogóle, Onek (Andrzej May) - głupawym mieszczuchem, Onka (Barbara Krafftówna) - uroczą idiotką, Student (Leon Charewicz) - aroganckim i epatującym "innością" studentem. Nieznajomemu (Jan Kobuszewski) ufa się, iż jest na jakimś urzędzie. Przybyli na letnisko, lecz ich urlopowa izolacja od tego co na zewnątrz od początku jest iluzoryczna. Sam dom, w którym mają zamieszkać, nie ma w sobie nic z dostatniego bezpieczeństwa, jakie emanowało (pozornie) z zaprezentowanej w Starym Teatrze willi. Zwykły domek drewniany, trochę w stylu wiedeńskim, wieżyczka, zegar - a więc coś z dworca (ale tylko aluzyjnie, nie wprost). Za domem od początku horyzont zwracający uwagę na to co na zewnątrz: w akcie trzecim będzie tam grzmieć, zmierzchać, jęczeć i błyskać. Koniec świata został przygotowany precyzyjnie - przedstawienie zmierza doń w rytmie ostrym, przyspieszonym, wymierzonym raz po raz wskazówkami zegara. Finał nie jest tu zaskoczeniem, a konsekwencją; co więcej został sprawiedliwie zapracowany przez bohaterów sztuki. Ich postawy, z reguły paskudne, wynikają czy to z głupoty, czy egocentryzmu, czy cynicznej "nadwiedzy". Świat musi się rozpaść, bo nie zasłużono na nic innego: ani tu, ani na wsi, ani tam w mieście. Były jakieś rzeczywiste spiski. I Baron jest podejrzany, i Student, i nawet Garbus (Bogusław Sochnacki) - choć taki tu ludowo prosty, ma przecie on swój rozum i jakieś kalkulacje. Były jakieś intrygi, strzały i mistyfikacje, ale nie zmieniły nic i niczemu nie zapobiegły. Nikt nie wybrał bowiem tego, co należało.

Dejmek swych bohaterów nie oszczędza (może jeszcze Onkę najbardziej, ale to pewnie i zasługa Krafftówny). Nie skąpi spięć ostrych, nawet drastycznych (policzek wymierzony baronowej przez barona). Cała ta bardzo jednorodna i zwarta inscenizacja jest jakby syntetycznym wyciągiem tekstu: wydobywa to co najważniejsze, to co komplikuje sprawę skreśla (także w sensie dosłownym: akt trzeci choćby ulega tu skrótom znacznym i znaczącym). Otrzymujemy tu jeszcze jeden - bardzo cenny - rozrachunek z konformizmem postaw, zaopatrzony w określony morał: boimy się Garbusa, a prawdziwa klęska i zagrożenie nadchodzi skądinąd: z nas samych przede wszystkim. Tak to się w każdym razie czyta - w pewnym uproszczeniu.

Ale czy to rozwiązuje zagadkę tego tekstu? Ze spektaklu Jarockiego wschodzi się nie tylko zdezorientowanym, także znużonym. Po spektaklu Dejmka wie się wszystko i nie ma miejsca na nudę. Ale w miarę upływu czasu nie bardzo już wiadomo, który w swej metodzie miał rację. Ta sztuka odczytana jednoznacznie nabiera sensu, ale - traci jakby swą niezwykłość: a choć może nie najlepsza, jest niezwykła, bo pełna rozedrgania i dziwnego niepokoju, także i dzięki temu, że umyka rozumowi. Czy zawsze każdą rzecz należy podporządkować jego kategoriom? To Gombrowicz radził, by w chwilach wątpliwości, o czym traktuje dane dzieło sztuki, pytać autora. Nie jest wszak pewne, czy i sam Mrożek chciałby - i umiał - udzielić wyraźnej odpowiedzi. Mógłby powiedzieć np. słowami jednego ze swych "Małych listów": Chwilami skłonny jestem sądzić, że cała gorączkowa i wspaniała, imponująca doprawdy działalność umysłowa ludzkości nie naprowadziła nas na najmniejszy nawet ślad. Kultura nasza przypomina ogromny słownik, w którym każde hasło wyjaśnione jest przy pomocy innych haseł. Ale brakuje w nim pierwszego słowa. (...) Jeżeli tak, to moje zajęcie polega tylko na powiększaniu słownika, na dorzucaniu do niego nowych kombinacji słów. (...) Trudno w sobie podtrzymać nieustannie to święte przekonanie, że wprawdzie nie udało się całej ludzkiej kulturze, historii, ale uda się mnie, Mrożkowi z Bożęcina. Doprawdy, trudno o większą, choć niezbędną pychę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji