Artykuły

Ludzie kultury o Krzysztofie Kolbergerze

Był to człowiek, który latami z niezwykłym heroizmem walczył z rakiem, jakby udowadniając, że choroba też jest częścią życia - zmarłego Krzysztofa Kolbergera wspomina Kazimierz Kutz

Zmarł Krzysztof Kolberger, wybitny aktor. Wspominają go przyjaciele i współpracownicy

Andrzej Wajda, reżyser

Kiedy usłyszałem tę smutną wiadomość, przypomniała mi się sytuacja, kiedy przed pracą nad "Panem Tadeuszem" nałożyłem kartkę na fotografię Krzysztofa Kolbergera i podpisałem: tak powinien wyglądać Mickiewicz. Szukam właśnie tego rysunku.

To był pierwszy raz, kiedy pracowaliśmy razem, ale i rola szczególnie trudna - wiedziałem, że bez narratora "Pan Tadeusz" nie może się udać i że to nie jest wdzięczna postać, więc trudno będzie ją obsadzić. Ale wystarczyła pierwsza próba z czytaniem tekstu i nie miałem wątpliwości - Krzysztof Kolberger miał tak oryginalny, głęboki, wielowymiarowy głos, że był bezkonkurencyjny.

Ostatnio spotkaliśmy się przy filmie "Katyń". Wiedziałem, że jego choroba się pogłębia, ale rozumiałem, że Krzysztof chce dalej brać udział w tym, co robimy, bo każda rola, każde spotkanie z ekipą jest niejako przedłużeniem jego życia. A ponieważ rola księdza, który wrócił z Katynia, i był świadkiem tego, co tam się stało, zrozumiałem, że muszę dać mu twarz człowieka, który wie, co to jest cierpienie, który ma takie doświadczenie za sobą.

Te ostatnie role Krzysztofa Kolbergera mają szczególną głębię, jakby nakładały się na nie i cierpienie, i świadomość ostateczności, którą niewielu z nas ma.

Trzeba pamiętać, że ta choroba spotkała aktora, który w pewnym momencie był dzieckiem szczęścia - kiedy wkroczył do polskiej kinematografii, miał ogromne rzesze wielbicieli, którzy przychodzili do kina, teatru, oglądali telewizję tylko dla niego. I zwykle wydaje nam się, że dzieci szczęścia mają szczęśliwe życie do końca. Przykład Krzysztofa Kolbergera pokazuje, że jednak nie. Tak to jest, że ciągle się myśli o pewnym kręgu artystów, z którymi się pracuje - o sobie również: jeśli nie dziś, to zrobię ten film jutro. Ale mogę go już nie zrobić nigdy.

Not. PTF

Kazimierz Kutz, reżyser

Był to człowiek, który latami z niezwykłym heroizmem walczył z rakiem, jakby udowadniając, że choroba też jest częścią życia. Zawsze bardzo go lubiłem i ceniłem jako aktora, a zetknąłem się z nim już dawno, gdy zagrał u mnie główną rolę w "Na straży swej stać będę". I było to spotkanie z niesłychanie prostolinijnym człowiekiem, bardzo prawym, który zjednywał swoją mocną filozofią życiową, wyrastającą oczywiście z chrześcijaństwa, ale w rzadko spotykanym natężeniu i klasie. I takie było całe jego życie.

Wtedy - na początku lat 80. - był dość młodym aktorem, a między młodymi aktorami i starszym reżyserem zwykle tworzy się na planie dość specyficzna więź. Sam uważał zresztą, że zagrał w "Na straży " swoją najlepszą rolę. I właśnie przed chwilą przypomniałem sobie, że na zakończenie zdjęć do filmu podarował mi piękny, bardzo polski sygnet. Może dobrze jest obdarowywać ludzi za życia nie tylko sobą, ale i takimi gadżetami, które przetrwają? Ten sygnet wciąż u siebie mam, tak jak mam szklankę do piwa po Dygacie z autografami piłkarzy Bayernu i parę innych przedmiotów.

Odszedł ktoś bardzo porządny, utalentowany i przede wszystkim niesłychanie dzielny. Odszedł bardzo dobry człowiek.

Not. PTF

Krzysztof Zanussi, reżyser

Kiedy spotkaliśmy się na planie "Kontraktu", był w rozkwicie swojej popularności jako filmowy amant. Ale w "Kontrakcie" zagrał amanta złamanego, z jakąś wewnętrzną dziurą, buntem, komplikacjami. Umiał grzebać w duszy swojej postaci i przez to ta współpraca była tak interesująca. Do dziś myślę, że to bardzo ciekawa rola. Później wystąpił jeszcze u mnie w paru epizodach, ale przede wszystkim wystąpił w życiu jako człowiek walczący z chorobą, jako człowiek szukający jakiegoś sposobu życia, gdy to życie było już prawie niemożliwe. I w tym zaimponował nam wszystkim.

W swojej karierze przeszedł ogromną ewolucję. Pokazywał się - co rzadko się aktorom zdarza - z coraz ciekawszej strony, jakby niósł w sobie tajemnicę, która z wiekiem jeszcze bardziej się rozwija. I właśnie ta tajemnica połączona z jego religijnością, zresztą dyskretną, niehisteryczną, była czymś w tym środowisku bardzo niezwykłym. Również dlatego tak mocno przeżywamy jego odejście.

Not. PTF

Barbara Sass, reżyserka

Pracowaliśmy razem wiele lat temu przy "Dziewczętach z Nowolipek" - zagrali wtedy z Anią Romantowską parę i po cichu liczyłam, że może ta relacja przeniesie się poza film, co zresztą się udało. Od tamtego czasu minęło ćwierć wieku, ale Krzysztof zawsze pozostał taki sam - pogodny, ciepły, całkowicie pozbawiony zawiści. Patrzyłam na niego z podziwem, że nawet choroba, z którą zmagał się przez tyle lat, w żaden sposób go nie zmieniła - jeśli ktoś ma w sobie taką czystość i pierwotne dobro jak Krzysztof, to najwyraźniej nic nie jest go w stanie złamać.

Leszek Wosiewicz, reżyser

Kiedyś powiedziałem o Krzysiu, że w naszym środowisku to niemal współczesny błogosławiony. I coś w tym było. Łączył w sobie dwie niezwykłe cechy - był aktorem, który "dawał" innym siebie, dzielił się sobą, a z drugiej strony był kimś, kto ujmująco kochał życie i kochał ludzi. Nie zdarzyło się, żeby komukolwiek zaszkodził. Ale nie pamiętam też żadnej sytuacji, żeby sprzeniewierzył się samemu sobie.

Poznaliśmy się pod koniec lat 80. przy okazji "Kornblumenblau" - szukałem aktora, który miał zagrać tytułowego "blokowego" w obozie koncentracyjnym, stuprocentowego bandytę pozbawionego skrupułów. I nagle mój asystent zapytał: A może Krzysztof Kolberger? To był znakomity pomysł - romantyk w roli czarnego charakteru. Krzysztof często powtarzał, że dla niego to jedna z najważniejszych ról w życiu, bo dzięki niej zobaczył w sobie dużo większy wachlarz możliwości. I zamiast ciągle grać role romantycznych bohaterów, zaczął wybierać postaci coraz bardziej przekorne, wyraziste, zaskakujące. Grał zresztą od tej pory w każdym moim filmie - nawet jeśli nie miałem dla niego roli, wymyślałem ją specjalnie, żeby znowu spotkać się z nim na planie.

Miał w sobie niesłychanie piękną zachłanność na życie. Zaczął reżyserować, kochał muzykę i operę, świetnie znał się na kostiumach i modzie. No i był wielkim znawcą, jeśli chodzi o aranżacje wnętrz, dopieszczał w drobnych szczegółach każde swoje mieszkanie, również to ostatnie. Ale nie było w tym nic z próżności - był po prostu estetą, który lubił pięknie aranżować wokół siebie rzeczywistość. A kiedy komentował wygląd mojego mieszkania, nie chodziło mu o ściany i meble. Mówił: "w tym właśnie widać twój charakter", jakby nawet przez mieszkanie czegoś chciał się o innym dowiedzieć.

Krzysztof miał wiele twarzy. Z jednej strony był kimś niezwykle towarzyskim - celebrował życie, organizował misternie przygotowywane spotkania dla kilku znajomych albo wielkie przyjęcia dla stu osób: czasem elegancki, a czasem nonszalancki, spocony, w białej koszuli, w której nalewał wino, śpiewał i tańczył. Ale był też człowiekiem, który pięknie odchodził. Pamiętam, jak na nagraniach postsynchronów do filmu "Rozdroża Cafe", gdzie zagrał piękną rolę, mówił o badaniach, które miał zrobić z powodu podejrzenia żółtaczki. Okazało się, że to nowotwór, bardzo już zaawansowany, chociaż wydawało się, że po operacji wykonanej wiele lat wcześniej jest już zdrowy. Ale Krzysztof do nikogo nie miał pretensji, uporczywie nie narzekał. Walczył po cichu, pięknie i godnie. I tak odszedł, chociaż o takich ludziach nie sposób mówić w czasie przeszłym.

Not. PTF

Jan Englert, aktor, reżyser

Krzysztof był jednym z tych aktorów, którzy unaoczniają określenie "artysta" w pełnym tego słowa znaczeniu. Artysta to człowiek, który stwarza rzeczywistość, a nie tapla się w rzeczywistości zastanej. Zajmuje się nie tylko ciałem, ale i duchem.

Krzysztof był bardzo uduchowionym człowiekiem, mężczyzną pełnym wiary, a przede wszystkim świetnie wychowanym i zachowującym klasę w każdej sytuacji. To towarzyszyło jego aktorstwu - a niektórzy twierdzą, że przeszkadzało jego aktorstwu. Otóż on zajął w naszym środowisku niezwykle rzadkie miejsce, a mianowicie aktora operującego fantastycznie słowem. Świetnie deklamował, wspaniale interpretował poezje. Właśnie słowo jest cechą charakterystyczną jego warsztatu aktorskiego.

Był człowiekiem zamkniętym w sobie, introwertykiem, ale lubianym. Niewielu może powiedzieć, że przyjaźniło się z Krzysztofem, natomiast nikt nie miał do niego żadnych pretensji.

Wzruszające były ostatnie trzy lata i podjęcie pracy nad rolą w "Wiele hałasu o nic" Szekspira. Ta praca niezmiernie wyczerpywała go fizycznie, ale podejmował ten trud i grał ją do końca swoich dni. To było wyraźne cierpienie, ale wychodził na scenę i walczył.

Anna Dymna, aktorka, szefowa fundacji Mimo Wszystko

Krzysztofa Kolbergera bardzo dobrze znałam, bo przez dziesięć lat jeździliśmy po całym świecie, grając "Pana Tadeusza". Przemierzyliśmy wszystkie kontynenty. Zawsze czułam się przy nim tak, jakbym weszła w bezpieczne miejsce, gdzie jest świeże powietrze i słońce.

Dziś zdałam sobie sprawę, że w tych brutalnych, często niestety chamskich czasach Krzysiu był prawdziwym arystokratą ducha. On zawsze był czymś zajęty, zawsze był czymś zafascynowany, on lubił piękne rzeczy. Miał w sobie taką niezwykłą łagodność. Nigdy nie pozwalał sobie, żeby się na kogoś zdenerwować. Nigdy nikogo nie zbył, nigdy nikogo nie potraktował źle.

21 lat na naszych oczach walczył z chorobą. Nigdy nie widziałam kogoś, kto by tak chorował, jak on. On wyglądał jak człowiek, który dzięki chorobie udał się w jakąś niezwykłą podróż. Cały czas był uśmiechnięty, życzliwy. Nikogo nie epatował swoją chorobą, nie męczył. Ani słowa skargi.

On był taki, że kiedy mówi się o człowieku, to ja lubię myśleć o Krzyśku. On był takim człowiekiem godnym, człowiekiem z klasą, który ma marzenia, jest pracowity. To cechy, które tak rzadko kumulują się w jednym ciele.

Dopiero kiedy zaczął chorować, zaczął pełnić niezwykłą funkcję, jaką rzadko udaje się człowiekowi pełnić. Przez to, że miał taką postawę wobec swojej choroby, wobec cierpienia, przez to, że jeszcze się tym podzielił. Nie epatował, nie straszył, on po prostu mówił, żył i pracował.

Był razem z Kamilem Durczokiem w moim programie "Spotkajmy się". Opowiadał tak, że ja się przestałam bać, mimo że nie jestem przecież chora. Krzysiek oswajał swoje cierpienie, chorobę dla innych ludzi. Ilu ludzi dzięki niemu się uśmiechnęło cierpiąc, tego ja nie wiem, ale na pewno są ich tysiące.

Tacy ludzie robią więcej niż lekarstwa, cudotwórcy i lekarze. Dlatego że jest to przestrzeń, w której najbardziej potrzeba nam uśmiechu i siły, a Krzysiek potrafił to tak po prostu. Zdumiewający człowiek. Zostawił po sobie w ludziach tyle nadziei, uśmiechu.

Był fantastycznym aktorem. Dobrze, że miał taką możliwość, że mógł publicznie występować i miał szansę, żeby piękno, które miał w sobie, przekazywać i je przekazywał. Miał wielu fanów i wielbicieli, niezmiennie, mimo choroby.

Dziś musiał się poddać, ale myślę, że on i tak zrobił tę śmierć w konia i tę chorobę. Przez tyle lat mu się to udawało. Uważam, że jest wygranym.

Stanisława Celińska, aktorka

Zetknęłam się z Krzysztofem na gruncie zawodowym kilka razy. Szczególnie miło wspominam jednak naszą pierwszą współpracę, swój udział w sztuce "Królewna Śnieżka i krasnoludki". Zachorowała Maryla Rodowicz i zostałam poproszona o jej zastępstwo - i tak zostałam krasnoludkiem Gburkiem. A obok: Zbigniew Wodecki, Danuta Rinn, Krystyna Sienkiewicz, Jan Kobuszewski. Było rodzinnie i wesoło, ale taki był właśnie Krzysztof. On cały czas uśmiechał się do życia. Był człowiekiem delikatnym, taką poetycką duszą.

Wielokrotnie się pięknie sprzeczaliśmy na tematy artystyczne, czasami nasze rozmowy kończyły się aż przed moim domem. Żył sztuką i poezją. W Teatrze Narodowym uczestniczyliśmy w takich dyżurach poetyckich, gdzie za darmo czytaliśmy poezję. Pamiętam nasze spotkanie tam sprzed kilku miesięcy. Krzysztof bardzo się spieszył, bo on mimo choroby był w ciągłym ruchu. Wyszedł przed końcem, bo jechał gdzieś w Polskę z kolejnymi występami. Aż trudno uwierzyć, że już nigdy nie wyjdzie na scenę.

Jerzy Owsiak, szef Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy

To bardzo smutna wiadomość. Krzysztof był z nami; pamiętam, gdy parę lat temu robiliśmy onkologiczny finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, był jego ikoną. Był człowiekiem, który zawsze mówił: walczę, walczę z chorobą, walczę z chorobą nieuleczalną - podobnie jak Kamil Durczok.

Krzysztof Kolberger - to był aktor, na którym się wychowałem, którego obserwowałem, którego śledziłem. Jego głos kojarzy chyba każdy w Polsce - związane jest z nim coś bardzo ciepłego. Ale przegrał, i to jest też powód, żebyśmy my grali - żebyśmy mówili, że warto, żeby sprzęt był w szpitalach, żeby dzieciaki były diagnozowane; żeby nie odkrywać naszych chorób kiedy jesteśmy dorośli, bo wtedy mamy mniejsze szanse niż gdybyśmy byli diagnozowani, kiedy jesteśmy dziećmi.

Był z nami; był człowiekiem, który się angażował we wszystkie akcje i wspierał najróżniejsze idee związane z ratowaniem życia i sprawami podobnymi do tych, którymi zajmuje się WOŚP.

Powiemy o nim także podczas XIX finału Orkiestry.

Magdalena Piekorz, reżyser, scenarzystka

Bardzo trudno jest mi o nim mówić "był", bo bardzo mocno zaznaczył się w moim życiu. Spotkanie z Krzysztofem było dla mnie bardzo istotne. Zarówno jego podejście do pracy aktorskiej, ponieważ on traktował swój zawód jak misję, jak i spotkanie z nim jako człowiekiem było czymś niezwykłym. Krzysztof był bardzo dobrą osobą. Był człowiekiem, który wiedział, co w życiu ważne, i potrafił się tą wiedzą dzielić z innymi. Ja go po prostu uwielbiałam.

Fantastycznie mi się z nim pracowało. Przy pracy spotkaliśmy się dwukrotnie. Najpierw przy realizacji filmu "Senność", w którym Krzysztof zagrał małą rolę, ale zagrał ją z wielką chęcią. Potem to zaowocowało dalszą współpracą przy spektaklu "Łucja szalona" w krakowskim Teatrze im. Słowackiego, w którym zagrał Jamesa Joyce'a. Nie spodziewałam się, że Krzysztof przyjmie propozycję głównej roli, ponieważ wiedziałam, że choruje od lat. On podjął się tego wyzwania. Grając główną rolę, występował na scenie ponad dwie godziny. Jego postawa była heroiczna, jeżeli chodzi o tę chorobę. Nie dawał sobie żadnej taryfy ulgowej. Bardzo angażował się, występując na scenie.

Nasz bohater w spektaklu - James Joyce - cierpiał na postępującą ślepotę. Krzysztof nie chciał udawać tej ślepoty. Założył ciemne okulary, przez które nic nie było widać, i w nich poruszał się po scenie. Nie dość, że walczył z chorobą, to jeszcze stawiał przed sobą tak trudne zadania.

Mnie bardzo odpowiadało jego spojrzenie na świat i pracę aktorską. Poprzez swój zawód starał się powiedzieć coś drugiemu człowiekowi, nawiązać z nim dialog.

Gdy żegnaliśmy się po zakończeniu współpracy przy spektaklu, Krzysztof podarował mi wizerunek św. Krzysztofa, który jest patronem osób podróżujących. Powiedział wtedy, że daje mi go, aby teraz prowadził mnie. Zrobił to spontanicznie, wyrywając ten medalik ze swojego portfela.

Michał Bajor, aktor

Wielokrotnie spotykaliśmy się przy pracy nad dubbingiem, wystąpiliśmy w filmie "W biały dzień" Edwarda Żebrowskiego, przede wszystkim jednak należeliśmy do tej samej "paczki" przyjaciół-artystów. Wraz ze śp. Danutą Rinn, Małgosią Zajączkowską, Ewą Wiśniewską, Krzysztof Łoszewskim mieliśmy okazję poznać Krzysztofa jako człowieka otwartego, barwnego i cierpliwego. Potrafił fantastycznie słuchać, miał niezwykłą zdolność skupienia się na rozmówcy. Jednocześnie jednak pozostawał cały czas aktywny. Ciągle zaskakiwał nas ogromem projektów, w które był zaangażowany. Ciągle okazywało się, że zaczyna coś nowego, kolejny spektakl, kolejny dubbing czy widowisko poetyckie. Chciał być z ludźmi, w ruchu. Wydaje się, że to go trzymało przy życiu. Lekarze powtarzali, że jest fenomenem biologicznym. Należy pamiętać, że "Testament" Jana Pawła II odczytywał, już będąc chorym, niedługo później miał operację. To doświadczenie kontaktu z tekstem Ojca Świętego stało się dla niego ważne, gdy przez pięć lat w cichości i skromności zmagał się z chorobą. Dawał tym przykład ludziom, którzy często cierpieli podobnie, ale krępowali się przyznać do swojej choroby.

Bogdan Zdrojewski, minister kultury

Wielokrotnie miałem kontakt z panem Krzysztofem Kolbergerem i zawsze był to kontakt nadzwyczajny. (...) Swoją osobą czynił cuda, budując atmosferę powagi i wrażliwości, której innym nie udałoby się stworzyć nawet poprzez nadzwyczajne środki. On robił to z taką swobodą i naturalnością, że wszyscy od razu czuliśmy się wzruszeni. (...)

Krzysztof Kolberger nigdy nie zawodził, zawsze był świetnie przygotowany, wyczulony na zadanie, które w danym momencie mu powierzano, i nigdy nie odmawiał.

Mieliśmy do czynienia, mamy do czynienia - bo to w jakimś sensie pozostaje - z gigantem wrażliwości, wzorem najwyższych wartości, kultury osobistej i skromności. (...)Bardzo często podkreśla się, że ta nadzwyczajna wrażliwość Krzysztofa Kolbergera została zbudowana też jego długą, dramatyczną walką z chorobą. Rozmawiałem z jego wieloma przyjaciółmi, z osobami, które mu towarzyszyły - wszyscy podkreślali, że ta wielka wrażliwość cechowała Kolbergera od zawsze, że walka z chorobą tylko wzmocniła tę cechę.

Był wszędzie tam, gdzie pojawiały się dramatyczne okoliczności, w momentach, kiedy pojawiała się trudna pamięć historyczna, (...) rozmaite boleści wynikające z dramatycznych zdarzeń. Krzysztof Kolberger był tym, który je upamiętniał.

Krzysztof Warlikowski, reżyser teatralny:

Z Krzysztofem przy pracy spotkałem się tylko raz, kiedy reżyserowałem "Zachodnie Wybrzeże" w Teatrze Studio. Imponowała mi jego subtelność, europejskie podejście do życia i teatru. Wspaniały aktor, ale, co dla mnie ważniejsze, człowiek wielkiego ducha. Teraz mogę już tylko żałować, że nie spotkaliśmy się na scenie nigdy więcej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji