Artykuły

Wszystko jest pieprzeniem w bambus

Ci, którzy postrzegają mnie tylko jako Ferdynanda Kiepskiego bardzo się co do mnie mylą. To tylko jedna z moich ról. Wprawdzie najbardziej z nich wszystkich popularna, ale jedna z wielu- mówi ANDRZEJ GRABOWSKI, w rozmowie z Katarzyną Kownacką.

Nagrał pan płytę i śpiewa, że zachwyciły nas banały, za taniochę poszedł sens i coś w nas mocno posiwiało. Co?

- Wielu z nas ma marzenia, które się nie spełniły. Albo odłożone na nieokreśloną przyszłość ważne sprawy - odwiedzenie znajomych, odpisanie na list, jeszcze jedno postawienie żagli, przeczytanie jakiejś książki. Nie robimy ich, bo oddaliśmy się banałowi, codzienności. Pogoni za czymś nieokreślonym. Dlatego mijają nas te rzeczy, małe i większe, ale ważne. Na przykład miłość. A my pędzimy.

Za czym? Za kasą?

- Za kasą, za sukcesem, za kolejnymi przedmiotami, które chcemy posiadać. Za rzeczami przyziemnymi po prostu. Parę lat wcześniej mieliśmy ideały, myśleliśmy o rzeczach wielkich.

Teraz tańczymy szary taniec codzienności, co każe nogi z dupy wyrywać za banana. Tak też pan śpiewa, znów gorzko.

- Na tej płycie nie ma piosenek słodkich.

Czemu?

- Bo taki jestem. Ci, którzy postrzegają mnie tylko jako Ferdynanda Kiepskiego bardzo się co do mnie mylą. To tylko jedna z moich ról. Wprawdzie najbardziej z nich wszystkich popularna, ale jedna z wielu.

A podobno nie lubi pan rozmawiać o Kiepskim!

- Nie lubię. Ale widać mam taki kompleks tej roli, że do niej wracam. Poza tym - wiem, że pytania padną, więc sam temat podejmuję i sam niniejszym go zamykam.

Dlaczego ma pan kompleks Ferdka?

- Teraz już może nie tak duży. Ale był taki moment, kiedy jego i całego tego serialu nienawidziłem serdecznie. Chciałem z nim zerwać. Spędziłem w nim 12 długich lat i to wszystko mnie wręcz bolało

Co na przykład? To, że od lat gra pan świetne role filmowe, telewizyjne, a popularność zdobywa dzięki sitcomowi?

- No właśnie. Z tym, że jeśli ktoś myśli, że tę rolę łatwo zagrać - niech spróbuje. Wielu fantastycznych aktorów pojawiało się na planie tego serialu w minionych 12 latach. Nie sprawdzali się i odjeżdżali. To naprawdę trudna sztuka. Ale to zupełnie inna bajka. Nie chcę i nie lubię rozmawiać o Kiepskich, więc skończmy na tym.

We wstępie do płyty pisze pan, że w życiu ryzykował: szkołę aktorską, zawód, kolejne role. Na czym to ryzyko polegało?

- Od urodzenia ryzykujemy. Nuta niepewności towarzyszy nam od początku. Zdając do szkoły aktorskiej, ryzykowałem bardzo nieświadomie, bo składając dokumenty - wcale nie chciałem być aktorem. Chciałem po prostu studiować aktorstwo, a to zasadnicza różnica. Potem, kiedy już skończyłem te studia, musiałem zostać aktorem. Pracować w końcu trzeba, a najlepiej jest w swoim zawodzie.

Zdawał pan na studia tylko dlatego, że napatrzył się pan na studiowanie starszego brata Mikołaja, dziś też aktora?

- Właśnie tak. Nietrudno zarazić się marzeniem o takich studiach, kiedy ma się 16 lat i jeździ na wagary do szkoły teatralnej - a ja tak właśnie robiłem. Ładne dziewczyny, fajni faceci, fajne spotkania w akademiku A zajęcia polegają na tym, że się człowiek wygłupia na scenie. Żyć nie umierać! Przynajmniej takie wtedy odnosiłem wrażenie.

reklama

Te ładne dziewczyny kim były?

- Niektóre już nie żyją, więc nie będę wspominał. To były bardzo dawne lata. Zaczynałem studia w 1969 roku z Jurkiem Stuhrem, kończyłem z Anią Dymną.

Jest jakaś rola, której pan żałuje, że nie zagrał? Pytam też o rolę Andrzeja Leppera - dostał pan podobno taką propozycję.

- To nie była propozycja, a zaoczne rozważanie. Dowiedziałem się o takim pomyśle od dziennikarzy. Pytali, czy nie zagrałbym Leppera w filmie, do którego scenariusz napisał członek Samoobrony. Powiedziałem, że nie. Zagrałbym go, może nawet chętnie, gdyby scenariusz napisał Juliusz Machulski. Tym bardziej, że zagrałem już u niego kilka lat wcześniej podobną rolę w spektaklu Teatru Telewizji "19. południk".

A propozycja, o której pan marzy?

- Dawno temu przestałem marzyć o rolach. Poprzysiągłem to sobie lata temu, kiedy byłem jeszcze młodym aktorem. Marzyłem wtedy o jednej roli, byłem pewien, że ją dostanę i nie dostałem. Po tym się zaparłem i postanowiłem niczego nie oczekiwać, tylko dać się w życiu zaskakiwać.

W 2009 roku dostał pan Srebrny Medal "Zasłużony Kulturze Gloria Artis", teraz nagrał płytę. Nie odstawia pan aktorstwa?

- Nie nagrałem tej płyty ze znudzenia czy nadmiaru wolnego czasu. Wręcz odwrotnie - kradłem ten czas, jeżdżąc z Warszawy do Częstochowy przynajmniej rok, żeby nagrać te piosenki.

A teraz powtarza pan, że je wychrypiał...

- Mówię prawdę! Trudno mi się popisać belkantem, bo go nie mam. Śpiewam jak potrafię. Jeśli ktoś to zaakceptuje - to dobrze, jeśli nie - to wyłączy płytę. Chrypię, ale nie ja pierwszy. Włodzimierz Wysocki to dopiero charczał! Albo Tom Waits. Bob Dylan też nie śpiewa, wręcz fałszuje. Nie zaliczam siebie oczywiście do tej kategorii, ale nie jestem też śpiewającym aktorem. Nienawidzę śpiewania aktorskiego

Dlaczego?

- Bo to banał! Kiedy aktor śpiewa, że drży i drży. Wysocki, który był przecież aktorem, kiedy wychodził na scenę z gitarą, wykonywał piosenkę, a nie odgrywał na scenie teatr.

Wracając do pana płyty - to zbiór gorzkich rozmów z czasem, mediami, nawet Bogiem. Czemu tak?

- Jak pani będzie w moim wieku, to popatrzy pani bardziej gorzko na ten świat.

Upływ czasu sprawia, że więcej w nas goryczy?

- Może nie tyle goryczy, ile doświadczeń. A te nie zawsze są fantastyczne i piękne. Spojrzenie z perspektywy lat zawsze jest patrzeniem przez pryzmat doświadczeń. W końcu wiele już widziałem, przeżyłem, zawiodłem się na tym czy owym i wiem.

A na wszystkie głupoty zgryzoty, tęsknoty, akcyzy i podatki, jak pan śpiewa, najlepszy jest klin. To sprawdzona recepta?

- Ten klin niekoniecznie musi być alkoholem.

Ale piosenka jest o alkoholu.

- Faktycznie, ale można ten klin rozumieć też bardziej metafizycznie. To może być coś, co tę bieżącą życiową paskudę pozwoli zwalczyć, zapomnieć o niej.

30 butelek o ścianę akademika rozbił pan przed laty pod wpływem klina metafizycznego?

- Nie, pod wpływem nadmiernej wesołości i młodzieńczej głupoty.

Często się panu te głupoty w młodości zdarzały?

- No pewnie. W końcu młodość jest głupia i przez to fantastyczna.

Myślał pan tak, kiedy wyrzucali pana ze studiów?

- Wyrzucili, z czego jestem dziś dumny, a potem znów przyjęli - co jest kolejnym dla mnie powodem do dumy.

A czemu wyrzucili?

- Za różne wybryki. Za te 30 butelek wyleciałem z akademika. Do studiów po prostu się nie przykładałem. Miałem wtedy w głowie maksymę mistrza Twardowskiego - hulaj dusza, piekła nie ma. Do momentu wyrzucenia. Potem zmieniłem zdanie i skończyłem studia.

Docenia pan dziś decyzję tych, którzy pana wyrzucali?

- Oczywiście, że doceniam. Mieli absolutną rację. Tak samo jak ja, robiąc wcześniej to, co robiłem. To było prawo młodości, dzięki niemu mam co wspominać.

A jak to się ma do faktu, że chciał być pan kiedyś franciszkaninem.

- To było jeszcze przed okresem dojrzewania, za bardzo młodych lat. Potem, kiedy przyszedł okres dojrzewania, zmieniłem zdanie. Z powodów, o których nie będę opowiadać

Na przykład z powodu tych koleżanek brata, które wpadły panu w oko, kiedy jeździł pan na wagary?

- Na przykład

Kipi w panu chęć robienia czegoś nowego?

- Wręcz przeciwnie. Nigdy nie planuję, że zrobię teraz coś innego. To czasem po prostu wychodzi. Tak na przykład było z pomysłem na bycie stand-uperem. Teraz bardzo to lubię. Wychodzę na scenę, staję przed mikrofonem i gadam, robiąc jednoosobowy kabaret. A ludzie się z tego śmieją. Cieszę się, bo to forma fajna, ale i trudna. Stresująca dla tych, którzy tego robić nie potrafią, a bardzo terapeutyczna dla tych, którym to wychodzi. Człowiek czuje się fantastycznie, kiedy może sam swoim gadaniem sprawić ludziom wiele radości.

Współcześni satyrycy mówią, że kiedyś łatwiej im było rozśmieszać.

- Może tak było. A może tym, którzy tak mówią, po prostu nie starcza dowcipu. Choć pewnie coś w tym jest, że w latach 60., 70. wystarczyło wyjść na scenę, powiedzieć "kiełbasa" i od razu się okazywało, że się jest przeciwko Układowi Warszawskiemu, RWPG, Związkowi Radzieckiemu i rewolucji październikowej. Ostatnio słyszałem, jak Robert Górski narzekał, że młodzi twórcy robią płytki kabaret. Jemu to samo zarzucano kilka lat temu. To kwestia czasów, czyjegoś poczucia humoru, a czasem chwili.

Będzie pan koncertować z najnowszą płytą?

- A skąd! Takie rzeczy robią piosenkarze, ja nie jestem jednym z nich. Poza tym - wyobraża pani sobie, że na mój koncert przyjdzie stadion ludzi? Nie przyjdzie.

Do śpiewania przymierzał się pan długo. Wykonywał pan utwory "Jestem jak motyl" i "Małe piwko" na płycie dla Himilsbacha i Maklakiewicza, zaśpiewał z KSU na ich 30-lecie, wystąpił w teledysku Feela. To były małe kroczki?

- Największą z tej całej listy była przygoda z KSU. To było coś, do czego mnie namówiono absolutnie podstępnie. Siczka, czyli Eugeniusz Olejarczyk, zadzwonił do mnie, kiedy nagrywali tę płytę w Warszawie. Mówił, że mam wpaść na chwilę i sprawdzić tonację. Złamałem się i pojechałem. Wszedłem do studia, coś zacząłem śpiewać, a jak z niego wyszedłem, to powiedział: no! to mamy nagrane Piosenki dla Himilsbacha i Maklakiewicza były bardziej świadomym wyborem. Zrobiłem to z ciekawości, chciałem sprawdzić, czy dam radę. Tym bardziej, że obok Hanka Banaszak, Maciej Maleńczuk Połechtało mnie. Pomyślałem - proponują, to spróbuję. Okazało, że jedna z tych piosenek znalazła się na szczycie listy przebojów.

Liczy pan, że któraś z piosenek z płyty "Mam prawo Czasami Banalnie" też będzie na szczytach list przebojów?

- Wtedy na to nie liczyłem ani teraz nie liczę. Nie nagrałem tej płyty dla sławy czy pieniędzy. Chciałem sprawdzić, czy dam radę.

Dał pan? Podoba się panu efekt?

- O to proszę mnie nie pytać. Słyszałem to moje chrypienie już tyle razy, że nie umiem złapać do niego dystansu. Ale podobno im się tego dłużej słucha, tym więcej niuansów się w tych piosenkach dostrzega.

Na przykład takich, że w piosence "Męska rozmowa z telewizorem" wali pan w media jak w bęben.

- Walę, bo media, choć potrafią być wspaniałe, są też złe, okropne, bezmyślne i okrutne.

Dają wikt nieudacznikom i stawiają pomniki z garści piachu - jak pan śpiewa. Co się panu w nich nie podoba?

- W każdym co innego. Na przykład to, że tylko dybią i czyhają na wszelkie nieszczęścia. Fantastycznie się czują, kiedy jest trzęsienie ziemi, zamach czy jakaś katastrofa. Wtedy jest o czym mówić bez przerwy. Jak jest susza - jest świetnie. Można sobie pogadać o tym, jak ktoś stracił majątek. Jak jest powódź - jeszcze lepiej. Znów można zrobić kilka takich wywiadów. I wałkują to wkoło. Kiedyś tak nie było.

Bo nie było 24-godzinnych telewizji.

- Nie było też komórek z kamerkami, aparatami, dyktafonami. Teraz wystarczy, że ktoś wybije szybę w Łomży i za chwilę wie o tym cała Polska. Bardzo mi nie pasuje, że się w mediach pokazuje tylko nieszczęścia. Dobra wiadomość nie przechodzi. Dobra wiadomość to dla mediów zła wiadomość.

Z takim podejściem byłby pan niezłym dziennikarzem

- No proszę! Jeszcze to przede mną?

Dziękuję za rozmowę. Była pieprzeniem w bambus? Mawia pan tak czasem o wywiadach. Chyba niezbyt je pan lubi.

- Wszystko jest pieprzeniem w bambus. Nie lubię wywiadów, kiedy widzę, że ktoś rzeźbi. Mamy rozmawiać o płycie, a ja słyszę, że jej nie słuchał. A może nawet na oczy nie widział.

Wtedy potrafi pan być obcesowy.

- No tak, bo jak ktoś mnie traktuje jak idiotę, który będzie opowiadał bajki byle tylko mówić, to się denerwuję i faktycznie potrafię być niezbyt miły. Ostatnio jedna dziennikarka mnie zapytała, czego najbardziej nie lubię w wywiadach. Powiedziałem, że głupich pytań głupich dziennikarek. Obraziła się.

O nic już nie pytam. Dziękuję.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji