Tatuś się nie wygłupia
Charakterystyczna, trochę zmęczona twarz, niski i ciepły gtos - po nich najłatwiej poznać WOJCIECHA WYSOCKIEGO. Grywał u Hasa, Wajdy, Koterskiego. Szczególnie upodobał sobie telewizję, dlatego chętnie występuje w serialach. A tak w ogóle najważniejsza jest Rozalka.
Teresa Maria Gałczyńska: - Ile lat już się znamy?
Wojciech Wysocki: - Jestem na takim etapie, że nie liczę lat. Myślę, że znamy się wystarczająco długo, żeby szczerze porozmawiać.
- I odkąd pamiętam, nie rozstajesz się ze zniszczoną, skórzaną teczką.,.
- Mam ją od dwudziestu lat, jestem z nią związany, łączy się z nią wiele dobrych i złych przeżyć, a także pewna anegdota. Dziesięć lat temu, kiedy wstępowałem do zespołu Teatru Dramatycznego, na jakimś bankiecie popremierowym trochę nadużyłem alkoholu. Koledzy odprowadzili mnie do pokoju gościnnego i powiedzieli, żebym chwilę odpoczął. W tym momencie skojarzyłem, że nie mam teczki. Mimo że wyglądałem jak trup, zerwałem się na równe nogi, mamrocząc: "Ludzie, teczka...". Wiedziałem, że mam w niej dokumenty, klucze, jakieś teksty, które zawsze noszę ze sobą. Długo potem śmiali się, że mam teczkę inkasenta. Wiem, że się jej nie pozbędę, chyba że się rozpadnie.
- Jesteś wyjątkiem... Nie znam mężczyzny, który większą wagę przywiązuje do teczki niż do samochodu.
- Nie zmieniam samochodu co trzy lata. Raz, że to zbyt kosztowne, dwa, że nie uważam, żeby samochód był tak ważną rzeczą, by poświęcać mu czas i uwagę. Swoją toyotą jeżdżę już piąty rok i nadal dobrze mi służy. Przez ostatnie lata inwestowałem w duże mieszkanie, które nadal jest niewykończone. Nie mam pieniędzy na takie ekstrawaganqe, jak zmiana samochodu.
- Wiesz, że w tym roku upływa 30 lat od Twojego debiutu w filmie "Dom
moich snów"?
- Fakt, bardzo trudno w to uwierzyć... Kręciłem go na trzecim roku studiów i chociaż został doceniony na przeglądzie filmów telewizyjnych w Cannes, często o nim zapominam. Za prawdziwy debiut uważam "Con Amore".
- Chyba ucieszyłeś się, gdy zaproponowano Ci rolę Grzegorza, która przyniosła Ci niemal od razu ogromną popularność?
- Kiedy przeczytałem scenariusz, nie byłem zachwycony. Wprawdzie doborowe towarzystwo: pianiści przygotowujący się na Konkurs Chopinowski, choroba, miłość, kariera - wszystkie te składniki świadczyły, że będzie to niezły melodramat, ale widziałem też mielizny psychologiczne. Czułem jednak, że ten film ma szansę stać się hitem, polskim love story. I tak się stało.
- Kolejna Twoja główna rola to film "Wyrok śmierci". Zagrałeś w nim Smukłego, który wykonywał wyroki na kolaborantach. Film został zakupiony do dystrybucji w Ameryce. Jakie pytania najczęściej zadawali dziennikarze po premierze w Berlinie Zachodnim?
- Dystrybucję rozszerzono o Europę Zachodnią, a następnie sieć kin studyjnych w USA. Pytania dotyczyły filmu, ale nie tylko. Był rok 1980, więc pytano głównie o sytuację w Polsce, o to, co się wówczas tutaj działo.
- Nie kusiło Cię wówczas, żeby wyjechać na Zachód?
- Taka pokusa zawsze istniała. Jednak albo nie miałem szczęścia, albo wystarczającej determinacji. Dostałem propozycję zagrania jednej z głównych ról w "Pułkowniku Redlu" w reżyserii Istvana Szabo. Niestety, w stanie wojennym paszport otrzymywało się z dużym opóźnieniem, a później zaważyły terminy teatralne. Tak rozmyła się być może najciekawsza moja szansa zagrania na Zachodzie.
- Krążyły plotki, że w tym czasie dużo romansowałeś. Może to też był powód...?
- Romansowałem...? Ależ to było tak dawno, że już dokładnie nie pamiętam (śmiech). Zdarzało się, ale nigdy nie byłem typem pożeracza serc niewieścich, ani specjalnie o nie nie zabiegałem. Oczywiście, gdy podobała mi się jakaś kobieta, nie przechodziłem obojętnie. Zwykle rozwijał się piękny romans... Długo byłem wolnym ptakiem.
- Po "Wiernej rzece" i "Pismaku" stałeś się niekwestionowaną gwiazdą polskiego kina. Wtedy już na pewno nie chciałeś wyjeżdżać.
- "Wierna rzeka" to był film kręcony również w stanie wojennym, potem przeleżał na pólkach pięć lat. Kolejna historia wojenno-romansowa, w Polsce chyba niedoceniona. Natomiast "Pismak" był fllmem niezmiernie dla mnie ważnym, według scenariusza i opowiadania Władysława Terleckiego reżyserował go nieżyjący już Wojciech Jerzy Has. Spotkanie z tak wybitnym reżyserem szalenie wzbogaca aktora. Has, podobnie jak Fellini, nie lubił wychodzić w plenery, do prawdziwych wnętrz, więc wszystkie zdjęcia kręciliśmy w hali zdjęciowej. Robił długie, skomplikowane sekwencje, więc aby nie marnować taśmy przez całe przedpołudnia trwały próby. Był tak skrupulatny i do tego stopnia szanował aktora, że tuż przed samym ujęciem sam stawał przed kamerą, aby ustawić ostrości. Podczas kręcenia sceny, nie patrzył w monitor ani w kamerę, tylko słuchał, czy dialog brzmi prawdziwie. To było wprost niebywałe, był dla nas jak Bóg. Nigdy więcej z kimś takim się nie spotkałem.
- Masz kilku ulubionych reżyserów, wśród nich jest również Marek Koterski. Niektórzy twierdzą jednak, że podczas pracy bywa nieco szalony... To prawda?
- Szalony?! To wariat, ale również jeden z nielicznych reżyserów, o których z całą odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że są artystami. Oczywiście bywa też męczący, zdarzają się konflikty na planie, ale tak zawsze bywa w pracy twórczej. Marek właściwie cały czas kręci film o sobie. Jest niezwykle skrupulatny, perfekcyjnie przygotowany. Sam pisze scenariusze, w dodatku pisze je takim językiem, że zawsze jest to język kreacji. Dokładnie wie, co chce osiągnąć. Po raz pierwszy spotkaliśmy się przy okazji "Życia wewnętrznego" - filmu już dziś kultowego. Po raz drugi zagrałem u niego w "Nic śmiesznego". Było to coś w rodzaju kontynuacji bohatera z "Życia wewnętrznego".
- "Najpiękniejszego członka pokazał pan Wojciech Wysocki, a najpiękniejsze piersi pani Renata Dancewicz" - tak pisał kiedyś Jerzy Urban o "Życiu wewnętrznym"...
- To nie był mój członek, tylko sztuczny (śmiech). Były szalone trudności, żeby wymodelować odpowiedni rozmiar i żeby nie wrzynał się w mojego prawdziwego... I właśnie te męki twórcze Marek opisał potem w scenariuszu do "Nic śmiesznego".
- Ale pupa, którą pokazałeś w "Śmierci Johna L" była Twoja własna?
- Tak, ale to zaledwie jedna, mała scena, w której przymierzałem smoking na gołe ciało. Operator tak to oświecił, że prawie nic nie było widać.
- Dziś zgodziłbyś się na taką scenę?
- Pewnie, że nie... Przecież dziś jestem ojcem, bardzo poważnej 6-letniej córki, więc gdyby Rozalka to zobaczyła, mogłaby mieć pretensje, że tatuś się wygłupia.
- Mówią o Tobie, że zacząłeś izolować się od ludzi.
- Nie izoluję się, ale przebywanie z moją żoną i córką jest dla mnie bardziej atrakcyjne od najfajniejszych spotkań towarzyskich w restauracji, pubie czy na jakiejś imprezie. Oczywiście, czasami na nie chodzę, ale nic na siłę. Nie jestem człowiekiem, który dla towarzystwa dałby się powiesić. Teraz - nie bójmy się tego słowa - jestem po prostu domatorem.