Artykuły

Gdy wszystko jest pozytywnym rozczarowaniem

- Zdarzenia, które nie budzą mojej emocji, nie mają szansy na temperaturę, którą chciałbym przekazać widowni. W związku z tym, jeżeli tracę związek emocjonalny - to po prostu gaśnie we mnie zapał. Nie pasuję w swoim kostiumie do nowych czasów, więc się z nich w jakimś sensie wycofuję - mówi aktor MAREK KONDRAT.

Urszula Makselon: Co zdecydowało o tym, że świętował pan swoje sześćdziesiąte urodziny w Teatrze Śląskim?

Marek Kondrat: - To taki powrót do młodości. Tutaj zaczynałem swoje dorosłe życie. Więc, kiedy otrzymałem taką ofertę od pani dyrektor Szaraniec, chętnie z niej skorzystałem. Pomyślałem, że jeżeli już ma się coś odbyć, to tylko tutaj. Gdzie indziej nie wyobrażałem sobie takiego jubileuszu, na ogół nie uprawiam tego typu świąt. Wymyśliłem, że w podróż do Katowic zabiorę przyjaciół, że przypomnimy sobie dawne czasy. Większość z nich odwiedzała mnie ... nas wtedy, tutaj w Katowicach. Dobra okazja, żeby się znów zobaczyć.

Dlaczego po studiach pana wybór padł na Katowice? Rodzinnie powiązany z wieloma teatrami polskimi - przypomnę, że aktorami byli pana ojciec i stryj - mógł pan pewnie wybierać między Warszawą a Krakowem.

- Pewnie tak, ale dla nas, wtedy młodego małżeństwa, nie tylko wybór teatru był ważny. To miał być nasz pierwszy dom, obojętnie jak by on wyglądał. Za wszelką cenę chcieliśmy uciec z Warszawy. Mieszkanie w teatrze, na trzecim piętrze, w pokoju gościnnym stało się naszym domem. I to w zasadzie był główny powód. Dlaczego Katowice? Akurat tutaj dyrektorem został mój opiekun ze szkoły teatralnej - Ignacy Gogolewski, który moim kolegom i mnie zaproponował angaż. Przyjąłem go.

Jaki to był wtedy teatr?

- Renomowany. Teatr Gustawa Holoubka, mojego mistrza. To był teatr kolegów, o których słyszałem w Warszawie: Ewy Decówny, Bogusi Murzyńskiej, Emira Buczackiego. To był bardzo dobry zespół. A my, mówię tu o mnie i moich kolegach, stawaliśmy do terminu. Poza tym całe otoczenie ... takie pozawarszawskie, nie obarczone stolicą, z tym całym jej życiem towarzyskim itp. Dla młodych ludzi był świetną szkołą pokory, umiejętności życia z dala od domu rodzinnego. Byliśmy wtedy niesłychanie aktywni, a Katowice temu sprzyjały. Dla mnie był to także teatr mojego ojca z jego młodych lat. Tutaj, w Katowicach w 1947 roku brał ślub z moją mamą.

Dokumentalny film z tamtych czasów pokazuje młodego Marka Kondrata, który wraz z żoną rozpoczyna w Katowicach dorosłe życie. Zawodowe i rodzinne. Odnosi się wrażenie, że już wtedy deklarował pan swoistą wolność osobistą, niezależność, a akcent położony był bardziej na spełnianie się w sferze prywatnej. Wydaje się, że w zawodzie aktora to właśnie realizacja zawodowa zwykle dominuje.

- Jak się ma 22 lata, to tak naprawdę zaczyna się życie. I wszystko chwyta się dosyć łapczywie. Człowiek nie ma czasu na refleksję, na oglądanie się do tyłu i znajdowanie dystansu do zdarzeń. Dawno nie widziałem tego filmu... trzydzieści parę lat i gdy padały tam takie słowa, to muszę powiedzieć, że byłem zaskoczony, ponieważ tylko potwierdzają one to, co myślę dzisiaj, kiedy odpowiadam na pytanie - dlaczego porzuciłem ten zawód. Widocznie taki pokład wątpliwości miałem w sobie już wtedy. Prawdopodobnie wyniosłem to przeczucie z domu. Takie odruchy wstrzemięźliwości do niesłychanej, namiętnej energii tego zawodu. Widziałem jego skutki w mojej rodzinie. To zawód, który nie pozwala na to, aby człowiek uprawiający go dzielił się sobą z innymi. Jest niesłychanie zaborczy, egocentryczny. Świat ogląda się ze swojego punktu widzenia. Dlatego dawniej aktorzy nie zakładali rodzin, wędrowali. I to było uczciwsze. Dzisiaj lubują się w opowiadaniu o tym, jak to uwielbiają życie rodzinne, ale to właśnie życie rodzinne na ogół na tym cierpi. Człowiek stara się o to, by być znany. Jak jest dobry w tym zawodzie, to ludzie go lubią, a jak ludzie go lubią i jest popularny przestaje być własnością ludzi sobie bliskich, tylko staje się osobą publiczną. To nie jest dobre doświadczenie dla tych, którzy żyją pod jednym dachem z takim delikwentem.

Ma pan powody, żeby czuć się aktorem spełnionym, ale wtedy - tak jak pan powiedział - człowiek jest osobą publiczną. W jakimś sensie staje się własnością odbiorców, widzów. To oni dzisiaj, między innymi na forach internetowych, zgłaszają pretensje, że rozsmakował ich pan w swoim aktorstwie i raptem zostawił. A mógłby pan na tym polu jeszcze wiele, co widać w "Dniu Świra".

- To miłe, bo to jest wyraz tęsknoty do jakichś przeżyć, które prawdopodobnie były związane z moim pobytem na ekranie. Myślę jednak, że dobrze jest opuścić miejsce, kiedy w szatni płaszcz pozostał przedostatni - jak śpiewał Wojciech Młynarski. Pozostawić ludzi z dobrym wspomnieniem o sobie, a nie wyczerpywać tego zapasu zaufania. To jest profesja, która ma swoją bardzo wyraźną doraźność, związaną z jakąś współczesnością w bardzo wąskim zakresie naszego życia. Ta współczesność polega na rodzaju stylu, mody, języka wypowiedzi, pewnej emocji. To nie jest zawód, który można uprawiać według własnego pomysłu, indywidualnie. Jest ewidentnie działaniem zespołowym. Jesteśmy skazani na czyjś tekst czy pewien pomysł na naszą osobę. Na scenariusz, który do nas trafia, a w którym nie jesteśmy samodzielni. Jesteśmy jednym z elementów. Z tego oczywiście budujemy jakiś świat przeżyć dając tyle, ile mamy. Natomiast, dookoła zmienia się stylistyka i nie mam o to pretensji, bo to jest naturalne. Jeżeli patrzę na siebie w jakichś rolach sprzed iluś tam lat - to widzę upływ czasu. Niewiele mógłbym wymienić tytułów, które się nie zestarzały, które nie mają swojego przedłużonego okresu ważności. Jest tylko kilka filmów uniwersalnych.

"Zaklęte rewiry", poruszające się w epoce, z dobrze skrojonym bohaterem, który przechodzi pewien, dosyć długi czas wtajemniczeń w życie. To jest uniwersum i dobre opowiadanie. Takim filmem może też być "Pułkownik Kwiatkowski", a dla wytrwałych "Dezerterzy". Dziś takich filmów już nie możemy robić. Współczesność porusza się zupełnie innym tempem realizacyjnym, ale także zupełnie innym skrótem opowiadania. Jestem człowiekiem z epoki, w której słowo odgrywało rolę fundamentalną i wymagało pewnej oprawy. To była moja epoka, to było moje wychowanie, to był pobyt w Teatrze Dramatycznym, pod skrzydłami Gustawa Holoubka, który był admiratorem słowa i umiał z niego korzystać w sposób mistrzowski. Zdarzenia, które nie budzą mojej emocji, nie mają szansy na temperaturę, którą chciałbym przekazać widowni. W związku z tym, jeżeli tracę związek emocjonalny - to po prostu gaśnie we mnie zapał. Nie mogę uprawiać go tylko dlatego, że jest to mój zawód, krótko mówiąc - odkryłem w sobie inną pasję, która jest krańcowo różna, potrzebna mi w życiu, która jest spokojem, powtarzalnością. Zmysłowym czasem zapachów, obrazów, spotkań z ludźmi, którzy nie opuszczają tego samego miejsca przez dziesiątki pokoleń. To jest nauka zupełnie innego sposobu spędzenia czasu, pozbawiona scenicznych emocji. Przyznaję, niezwykle ponętnych emocji, bo człowiek lubi się przebierać w cudze życie. Natomiast to jest niesłychanie kosztowne. Nie mam już w sobie na to energii. Ani takiej potrzeby. To jest jedyne uczciwe wytłumaczenie. Nie związane z krytyką czegokolwiek. Nie pasuję w swoim kostiumie do nowych czasów, więc się z nich w jakimś sensie wycofuję.

Z pana doświadczeniem, warsztatem mógłby pan być mistrzem dla innych. Nie kusiło pana założenie własnego teatru?

- Kompletnie nie. Widzę po Krystynie Jandzie, jak się morduje. Mało sypia, musi być cały czas czynna, bezgranicznie się angażować. Ale to jest jej pasja. Na scenie czuje się o wiele lepiej, niż w życiu, bo tam wszystko wie: gdzie ma zejść, przyjść, kiedy się przebrać i tak dalej. Ja to doskonale znam i rozumiem. Wiem natomiast, co to jest męka organizacji, repertuaru, obsadzenia w nim kolegów aktorów, którzy są zajęci na różnych innych polach, którym trzeba za usługę zapłacić, a jednocześnie utrzymać płynność finansową instytucji. Z mojego punktu widzenia to jest bardziej organizacyjna niż artystyczna działalność. To jakaś energia i nowe miejsca na mapie kulturalnej, ale żeby zebrać publiczność trzeba także uprawiać bardzo określony rodzaj teatru. On ma być teatrem, powiedziałbym ... takim powszechnym. Po to, żeby mógł żyć musi spełniać bardzo różne, czasem także niskie gusty. Teatr wsparty dotacją może sobie pozwolić na kaprys zapomnienia o tym. Posłużę się banałem, żeby napić się piwa, nie trzeba kupować całego browaru.

Wracając do wspomnianej pokoleniowej powtarzalności. Jest pan kolejną osobą, która dzieli się ze mną podobnymi refleksjami. Ktoś opowiadał mi niedawno o małym miasteczku we Francji, gdzie trafił na czynną od ponad stu lat pijalnię czekolady. W tym czasie zamknięta była tylko dwa razy: w dniu wybuchu wojny i w dniu pogrzebu nestorki rodu. I w pana opowiadaniu i w tamtym wyczuwa się nostalgię za czymś stałym, przewidywalnym.

- Tak sobie obserwuję ludzi w tych miejscach, gdzie tworzy się wino. Odwiedzam ich i widzę jak żyją. To jest życie, które nas Polaków uśmierciłoby z nudów, bo my w temperaturze 36,6 umieramy, kiedy nic się nie dzieje. Takie mam przeświadczenie. Żyjemy takimi haustami. Mamy w sobie zakodowany imperatyw nadrabiania czasu, ponieważ wciąż musimy coś odbudować, coś dogonić... To wynika z naszych ambicji, z naszej historii, a także z kompletnej nieznajomości naszej przynależności. W Europie, do której dzisiaj aspirujemy, pojawiamy się, jako państwo i naród bardzo późno. W związku z tym nie mamy tych cech i tych związków, które utrzymują więź z pewnym zupełnie naturalnym obrządkiem życia, w którym ludzie żyją w taki sam sposób jak kiedyś. Jedynie zmienia się na nich kostium historyczny, ale nikt nie pogania czasu. U nas wszystko dzieje się niesłychanie szybko. Właśnie z racji tego imperatywu. To się przenosi na nasze życie. Proszę zobaczyć, jak wygląda polska ulica. Jakaś pogoń, która staje się już pościgiem samym w sobie. Absurd ścigania się z czasem... zmieniać pasy po dziesięć razy, kogoś wyprzedzać, żeby się znowu spotkać na najbliższych światłach. Załatwić coraz więcej spraw jednego dnia. Niczego nie możemy odłożyć, bo nagromadzimy sobie jakiś zapas. To sprawia, że nie znajdujemy przyjemności w przeżywaniu. Brak nam tej umiejętności zatrzymania się na smaku, na przyjemności rozmowy, refleksji, wynikającej z życia codziennego, na rytuale kupowania gazety w tym samym miejscu, na zwykłej codzienności, która jest gdzie indziej, którą znam i niesłychanie lubię, bo nie burzy w żaden sposób mojego wnętrza. Sam mogę sobie zapewnić atrakcje, jeżeli będę takowych potrzebował. Natomiast tak zwane życie nie może mi ich narzucać na co dzień. A tak odbieram to w Polsce. Odczuwam ogromną przyjemność, gdy wracam do miejsc, gdzieś tam w świecie, a one trwają, ktoś mi podaje rękę, bo byłem tam dwa lata temu i on mnie zapamiętał.

Pędzimy chcąc coś nadrobić, czy też nie chcąc czegoś w życiu pominąć i brakuje czasu na samo życie, na konsumpcję tego co wypracujemy.

- Prawda. Niedawno mój znajomy wrócił z Zurychu, gdzie był w sprawach biznesowych i żalił się: Wiesz, że po 17.00 w Zurychu nic nie można załatwić, ani pójść do banku, ani żadnego urzędu. Pytam więc: - Co ty chcesz załatwiać po 17.00. Oni wtedy idą do domu. Dlaczego nie możesz tego załatwić na przykład jutro. Nie zrozumiał. Życie jest wymierne, a koniec tego filmu mniej więcej znany, więc gdzie się tak spieszyć?

Nawiążę do filmu sprzed lat, w którym padała taka deklaracja po stronie życia. Udało się panu nie zostawić go na boku? Był pan przecież osobą mocno eksploatowaną zawodowo.

- I poniosłem tego odpowiednie koszty. Dzisiaj zdaję sobie z nich sprawę. Ponieważ nie lubię rzeczy letnich, więc robiłem wszystko najlepiej, jak umiałem. Z energią, z emocją. Nie brakowało mi przy tym refleksji, że to nie jest miejsce mojego spełnienia. Nieustanna konfrontacja na scenie, czy przed kamerą, dzielenie twarzy, konieczność umodelowania się do jakiejś sytuacji - to było dla mnie niesłychanie rujnujące. To nie do końca... moje powietrze.

Wspomina pan często swoich mistrzów Holoubka i Gogolewskiego. Czy młode pokolenie ma takich mistrzów? A jeśli ma, to czy z ich wzorców korzysta?

- Gdyby chcieli, pewnie by mieli, ale żyją w innych, bardziej pospiesznych, niż my, warunkach. Słabo się orientuję w tym z kim rozmawiają, z kim się spotykają, kogo się radzą, komu ufają, kto im czego zabrania ... bo to na tym polega, żeby mistrz powiedział: tego nie możesz, tego ci nie wolno i w jakimś stopniu kierował naszym życiem zawodowym.

Pana pokolenie pokornie poddawało się tym wskazówkom?

- Zdecydowanie. Mało tego, instynktownie szukałem takiego wsparcia. Ufałem, że taki wybór gwarantuje mi bezpieczeństwo. To jest takie instynktowne poszukiwanie swojego. Tembru, gustu, sposobu oglądu świata, podobnej wrażliwości. Zwłaszcza, że uwrażliwienie na taki humanizm życia, na człowieka, w epoce w której dojrzewałem, był bardzo wyraźny. Nie było waloru takiego jak pieniądz, który dzisiaj rozdał karty niesłychanie wyraźnie. Ustawił hierarchię i wytyczył tempo życia. Tamta hierarchia inaczej wyglądała. Nasze nazwiska do drzwi garderób w Teatrze Dramatycznym przybijał garderobiany Józek Sobota. Ponieważ to był człowiek teatru, Holoubek mu ufał, więc zapraszał go na wszystkie generalne próby. Siadał koło niego i pytał: - Józek będzie to dobre, czy nie? A Józek mówił: - Eeeeee tam, panie dyrektorze. Albo: - To będzie dobre. Nie umiał tego wytłumaczyć, ale miał instynkt i wiedział, czy publiczność będzie na to chodziła, czy nie. A to, gdzie siedzieliśmy w garderobie było niesłychanie ważne, stanowiło o miejscu w hierarchii. Ci najniżsi rangą byli w garderobach liczebnych i jak najdalej od bufetu. Potem nas awansował, sam z siebie, z tym swoim instynktem. Coraz bliżej bufetu...

Prawa, którymi rządził się teatr...

- Teatr jest niedemokratyczny. Nie ma mowy o tym, że w jednym miesiącu Hamleta zagra ten, a w następnym tamten, bo dawno nie grał. Nie ma takich możliwości. I ludzie teatru to wiedzą. Dzisiaj popularność rozszerzyła swoje podwoje. Każdy, kto jest obecny w życiu jest popularny, bo jest popularny. Jest znany, bo jest znany. Za otwarciem rynku i wolnością poszło wszystko inne. Jesteśmy już krajem kapitalistycznym, pieniądz zarządza interesem i wszystko jest przeliczalne. Nawet długość pobytu na ekranie.

Nie sposób obrażać się na rzeczywistość.

- Nie...

Kiedyś zawód aktora cieszył się większym szacunkiem, była to przecież spuścizna pokoleń mistrzów, autorytetów. Dzisiaj nazwanie kogoś aktorem bywa czasami określeniem na wyrost.

- To prawda. My byliśmy wychowani przede wszystkim przez teatr, w którym reżim jest niesłychanie wyraźny. On człowieka ustawia na swoim miejscu, uczy pokory. Nie można było zmistyfikować tego żadnym wydarzeniem teatralno- czy filmowo-podobnym.

Gdyby miał pan sam sobie czegoś życzyć ...

- Jest w porządku. Życie mi przynosiło same miłe niespodzianki. Bardzo szczodrobliwie, bo poprzeczka, jeśli chodzi o oczekiwania od życia, była nisko ustawiona. Wtedy wszystko jest pozytywnym rozczarowaniem.

Można być jednocześnie pesymistą i optymistą?

- Chyba nie. Ja do optymizmu mam stosunek niesłychanie podejrzany, żeby odsunąć od siebie lęk, optymiści nadrabiają miną, a pesymiści się go po prostu spodziewają.

To jest bardziej autentyczne?

- Nie wiem, ale ja jestem głęboko minorowy.

Na zdjęciu: Marek Kondrat i dyrektor Krystyna Szaraniec podczas spotkania w Teatrze Śląskim w Katowicach, październik 2010 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji