Artykuły

Głowa goni absurd

Zmieniają się ustroje, granice i głowy państw, zmieniają się piosenki na liście przebojów i kreatorzy mody. Świat z każdą chwilą staje się coraz mniejszy. A Janusz Głowacki jest wciąż taki sam. Może tylko dojrzalszy, może trochę bardziej zgorzkniały - o nowej książce Janusza Głowackiego "Jak być kochanym" - zbiorze felietonów z lat 1968-1980 - pisze Antoni Pawlak.

- W dzisiejszych czasach coraz mniej ludzi pisze zabawnie, bo czasy są straszne. A ja zawsze próbuję o rzeczach bardzo strasznych opowiadać bardzo śmiesznie. Ironia to najlepszy sposób opowiadania o rzeczach dramatycznych - powiedział niedawno.

"Czasy były niespokojne. Attyla wędrował więc z gronem towarzyszących mu Hunów. Grono składało się z całego narodu".

Janusz Głowacki, "Attyla, czyli śmierć liberała"

Czasy były niespokojne. Lata 70. powoli zbliżały się do nieuchronnego końca. Piliśmy właśnie wódkę z poetą Szarugą, jako że wówczas w naszym środowisku albo się spiskowało przeciw komunie, albo się piło. Zdarzało się też pić podczas krótkich przerw w spiskowaniu. I podczas tego miłego zajęcia ktoś zadzwonił do drzwi. Na szczęście nie był to Attyla z gronem towarzyszących mu Hunów. To w całej swej okazałości pojawił się pisarz polski Janusz Głowacki.

Pojawił się i z wyraźnym obrzydzeniem spojrzał na kieliszki i pięknie oszronioną butelkę. Zdziwiło to nas niepomiernie, jako że spożywaliśmy alkohol pomni na wytyczne, które Głowa zawarł w jednym ze swoich felietonów: "trzeba po prostu umieć pić, nie mieszać, nie bełtać, nie zakąszać trawą, po każdym litrze robić 15 minut przerwy, pamiętając, że mamy tylko jeden organizm". Nie mieszaliśmy, nie bełtaliśmy, nie zakąszaliśmy, robiliśmy właśnie krótką przerwę.

Głowa, strząsając z twarzy obrzydzenie, z głupia frant zapytał, czy nie mamy - przypadkiem oczywiście - książki Bohdana Drozdowskiego "Albion od środka". Na moje pytanie, czy nie ma bardziej wyrafinowanych potrzeb intelektualnych, jakby trochę się stropił. "Wiesz, nie będę tego przecież czytał - zaczął tłumaczyć się, jakby to przesłuchanie było. - Ja akurat piszę takie opowiadanie, w którym jeden z bohaterów coś bredzi i bełkoce. I wiesz, leniwy jestem, nie chce mi się nic wymyślać. Pomyślałem, że po prostu przepiszę od Drozdowskiego".

Głowa na tropie

Janusz Głowacki to właściwie od debiutu postać dość wyjątkowa w naszym życiu literackim. Nigdy ze śmiertelną powagą nie próbował zbawiać Narodu, Ojczyzny, klasy społecznej. Praktycznie wszystko, co napisze, nawet najczarniejsza tragedia, ociera się o anegdotę. Lekturze jego utworów nieodmiennie towarzyszy śmiech lub przynajmniej chichot. Refleksja zazwyczaj przychodzi z lekkim opóźnieniem. Po wydaniu "Z głowy" podczas internetowego czatu z czytelnikami pisarz w ten oto sposób charakteryzuje swoje podejście do literatury: "Ja uważam, że życie jest strasznie nasycone absurdem. Uważam, że przez anegdotę łatwiej jest pokazać coś ważnego i poważnego. Anegdoty dają do myślenia. Nie należy ich lekceważyć".

Ale niewątpliwe mistrzostwo w tej formule osiągnął Głowacki dzięki felietonom, które dość nieregularnie zamieszczał w tygodniku "Kultura". A więc w piśmie, które dla odróżnienia od "Kultury" wydawanej przez Jerzego Giedroycia zwane było "warszawską Kulturą". To właśnie w tych felietonach okazał się niestrudzonym tropicielem absurdów i idiotyzmów właściwych dla przodującego wówczas ustroju.

Sposób na cenzurę

Filozofia jego felietonów była tyleż prosta, co odkrywcza. Z grubsza chodziło o to, by - jak pisze we wstępie do wydanego właśnie wyboru - "rzeczy paskudne przechwalać do obłędu i tym sposobem ośmieszyć. Żeby tak tego spragnionego pieszczot kotka na śmierć zagłaskać". Był to, poza wszystkim, znakomity sposób na cenzurę. Bowiem cenzorzy, jako że nie należeli do elity intelektualnej PRL, zazwyczaj mieli kłopoty z tymi tekstami. Mówiąc wprost - wyrafinowane intelektualnie żarty Głowackiego plasowały się zdecydowanie poza ich zdolnością rozumienia.

Ale była to też broń obosieczna. Czasami bowiem zdarzało się i tak, że w tych żartach gubił się także mniej intelektualnie wyrobiony czytelnik. Pamiętam, że kiedy ukazał się felieton "Erotyzm ciemny i jasny", w którym Głowacki porównywał ze sobą "Ulissesa" Joyce'a i ohydną, grafomańską "Głupią sprawę" Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego, nieporozumienie sięgnęło zenitu. Jeden z moich przyjaciół, machając mi przed nosem zmiętą płachtą "Kultury", wykrzykiwał, że "ten Głowacki to albo kompletny idiota, który nie zna się na literaturze, albo też cyniczne bydle".

Kariera ze strachu

Takich nieporozumień Głowacki powodował zdecydowanie więcej. Właściwie każdy jego felieton narażony był na, delikatnie mówiąc, stosunkowo niejednoznaczny odbiór. Pisarz zresztą doskonale zdawał sobie sprawę z tego niebezpieczeństwa. I bardzo go to bawiło. Z właściwą sobie przewrotnością pisał: "Zrobienie kariery w oparciu o czytelników, którzy cenią mnie, gdyż wszystko, co piszę, zrozumieli odwrotnie, wydaje mi się propozycją świeżą i zbyt kuszącą, abym z niej łatwo zrezygnował".

Stan wojenny zastał Głowę w Anglii. Pisarz nie zdecydował się na powrót do kraju. Więcej - wyruszył na podbój Ameryki, co nam, jego znajomym, wydawało się pomysłem co najmniej szalonym, by nie powiedzieć idiotycznym. Ale, ku naszej zresztą radości, on i tam zrobił całkiem porządną karierę literacką. Odniósł sukces. Jak to było możliwe? "Ze strachu - twierdzi pisarz. - Musiałem jakoś przeżyć, dać sobie radę. Nerwy były straszne i upokorzenia duże. To niezwykłe uczucie z osoby bardzo znanej stać się zupełnie nieznaną mówiącą kiepsko po angielsku i dobijającą się bez rezultatu do drzwi teatrów. Pomogło mi poczucie humoru, autoironia".

I Reagan, i Myszka Miki

Felietony Janusza Głowackiego zacząłem czytać we wczesnej młodości. A więc w czasach, w których - by posłużyć się określeniem autora - "moja chłonność nie przekraczała 0,25 litra dziennie". Nerwowo przerzucałem każdy nowy numer "Kultury" w poszukiwaniu tych niewielkich objętościowo tekstów. Ale kiedy niebezpiecznie zachwiały się, zdawałoby się niewzruszone, podstawy systemu, zacząłem się obawiać, że Głowa jako felietonista się najzwyczajniej w świecie skończy. Że jego przygoda z felietonem poniesie kompletne fiasko dokładnie wtedy, kiedy skończy się w Polsce ich temat główny, czyli zidiociały socjalizm. Prawie nigdy nie pomyliłem się bardziej.

Kiedy bowiem z wielkim hukiem zawalił się przodujący ustrój, w niczym nie zmieniło to felietonów Głowackiego. Okazało się, że opisywany przez niego absurd - podobnie jak seks, alkoholizm i inne wielkie idee ludzkości - nie jest ograniczony do jednego kraju, do jednego systemu ideologiczno-ekonomicznego. Absurd bowiem jest międzynarodowy. To prawda - podczas dziejowego zamętu w niebycie pogrążyli się ludzie, którzy współtworzyli straszność i śmieszność realnego socjalizmu. Ale świat nie znosi pustki. I na ich miejsce przywędrowały do nas śmieszności i strachy, które znaliśmy dotąd tylko z prasy i opowieści tych, którym dane było wyrwać się choć na chwilę na tzw. Zachód.

Okazało się, że wszechwładna kultura masowa jest równie zabawna i straszna jak zgrzebny ustrój, w którym przyszło nam dojrzewać. Że i tu kretynizm z wielkim samozaparciem goni kretynizm. Że świat, w którym równoprawną ikoną jest księżna Diana i Matka Teresa, nie jest i nie może być tak do końca normalny.

I Głowacki był bodaj pierwszym polskim twórcą, który to zauważył, w czym niewątpliwie pomógł mu kilkuletni pobyt w ojczyźnie Ronalda Reagana i Myszki Miki.

To po co pan pisze?

Głowacki lubi się przedstawiać - tak w życiu, jak i w twórczości - jako mężczyzna silny, bezwzględny i cyniczny. Tymczasem, że zdradzę być może wielką jego tajemnicę, prawda jest zupełnie inna. Jest to facet delikatny, łagodny i nieśmiały. Facet, który doskonale wie, że prawdziwy mężczyzna lubi słodycze, boi się kobiet i często się czerwieni.

Jego inteligencja, dowcip i błyskotliwość powodują, że jest wielkim mistrzem niezapomnianych grepsów, dowcipów i ripost. Ale i jemu - rzadko bo rzadko - zdarza się wypaść z roli. Pamiętam, jak na promocji jednej ze swych książek w warszawskim Klubie Księgarza, już w latach 90., Głowacki długo i namiętnie rozwodził się o swej męce twórczej. Opowiadał, ile to trudu go kosztuje, by samotnie siedząc nad pustą kartką papieru, napisać coś, zdawałoby się, zabawnego, lekkiego i prostego. W pewnym momencie wstała jakaś rezolutna licealistka i - przełamując zawstydzenie - wypaliła: "Jak pana tak męczy pisanie, to po co pan pisze? Przecież mógłby pan robić coś znacznie mniej męczącego". Zapadła głucha cisza.

Po raz pierwszy w życiu, i mam nadzieję ostatni, zobaczyłem Głowę kompletnie zbitego z pantałyku. Otwartymi ustami, jak wyrzucona na brzeg ryba, z trudem łapał powietrze. Nie odpowiedział na to zasadnicze pytanie. Do dzisiaj.

Janusz Głowacki "Jak być kochanym", Świat Książki, Warszawa

*autor jest poetą, wydawcą i publicystą

We wstępie do wyboru kilkudziesięciu felietonów (pisanych w latach 1968-1980) Głowacki przyznał: "Felietony nie są ułożone w kolejności chronologicznej. Wymieszałem je, bo tak mi się wydawało ciekawiej. Są wśród nich teksty drukowane w kraju (w warszawskiej "Kulturze - red.) i trochę napisanych po wyjeździe, zamieszczonych głownie w "New York Timesie", i w "Rzeczpospolitej".

Na zdjęciu: okładka książki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji