Artykuły

Polityka może być sexy?

W Stanach Zjednoczonych polityka to wiecznie bijące źródło artystycznych inspiracji. W Polsce obiekt szyderstw i kpin. O mizerii polityki i o tym, dlaczego kultura trzyma się od niej z daleka - pisze Lucjan Strzyga w Polsce Metropolii Warszawskiej.

Można się dziwić, ale polityka nie ma dla polskich twórców szczególnego powabu. Gdy śledzi się artystyczne dokonania dwóch ostatnich dekad, polityczne echa znaleźć można tylko gdzieś na ich marginesie. Pisarze wolą najwyraźniej zajmować się taśmowym fabrykowaniem kryminałów, filmowcy rozpamiętywać w kółko martyrologiczną przeszłość, a sceniczni demiurgowie brnąć w teatralne eksperymenty i komercję. W czasach gdy intelektualne wyzwania załatwia milionom Polaków "Miłość nad rozlewiskiem", na masowe artystyczne zdyskontowanie korzyści płynących z politycznych awantur musimy jeszcze poczekać.

Wynika to zapewne z faktu, że dla rodzimych artystów polityka wydaje się mdła i nieciekawa. Czy da się przekuć na film czy spektakl polityczne kłótnie w łonie koalicji, burzę wokół OFE albo dramatyczne meandry polityki PiS? Woody Allen pewnie by potrafił, ale nad Wisłą jeszcze się taki nie narodził. Polscy twórcy lubią, owszem, brylować w zacisznych politycznych salonikach, ale filmy i książki wolą zapełniać neutralnymi treściami, najlepiej takimi, które zapewnią im status wrażliwców i zanurzonych w niedole bliźnich intelektualistów. Dobrze jest coś nakręcić lub napisać o gejach albo alienacji imigrantów, ale wyreżyserować na scenę coś o krzyżu na Krakowskim Przedmieściu raczej nie wypada.

Jeśli chodzi o literaturę, po polityczne wątki sięgają - co ciekawe, choć zrozumiałe - głównie publicyści. Ostatnio taką próbę podjęła ukrywająca się pod pseudonimem Mija Kabat Dominika Wielowieyska z "Gazety Wyborczej", pisząc powieść "Gąszcz". Jej powieść ma formę klasycznej political fiction, w której prywatne życie głównej bohaterki splata się z aferami w światku politykierów i biznesistów współczesnej Polski. Mamy tu więc szemranego bonzę, który trzęsie nadwiślańskim przemysłem naftowym (w książce nosi nazwisko Keller, ale idealnie pasuje do kilku geniuszy biznesu w realu), lawinę przekrętów, sprzedajnych dziennikarzy i polityków przypominających szakali. Słowem: mrok i czerń, na tle której wali się życie osobiste dziennikarki Agnieszki, która na swoje nieszczęście wsadziła kijek w to bagno.

Pesymizmem wieje z "Gąszczu" niczym z egzystencjalnych wypisów (pilni czytelnicy dostrzegą pewnie w klimacie narracji ledwo skrywaną odrazę do politycznej rzeczywistości), ale przynajmniej książka ma walor towaru jako takiej świeżości. Podobnych książek mieliśmy zresztą w ciągu ostatnich paru lat kilka, choć pisanych z innych pozycji ideowych. Wspomnijmy choćby o "Żywinie" Rafała Ziemkiewicza, który podjął próbę docieczenia socjologicznych imperatywów politycznych wyzwań posłów Samoobrony. To chyba najlepszy do dziś powieściowy opis mechanizmów władzy Polski prowincjonalnej, osnuty w tym przypadku na losach Stanisława Żywiny, samozwańczego watażki spod znaku partii Leppera.

Książkę Ziemkiewicza trzy lata temu solidarnie przemilczały media, bo publicysta "Rzeczpospolitej" dał się ponieść emocjom i nie odmówił sobie komentarzy na temat warszawskich elit postępu. Podobny los spotkał "Noblistę" Marcina Wolskiego, powieściowe szyderstwo z autorytetów literackich III RP, wywodzących się z koryfeuszy dawnego systemu. Ale polityki też tu sporo, bo skoro jednym z bohaterów powieści Wolski uczynił młodych śledczych z IPN-u, nie da się od niej uwolnić. Pod dostatkiem jest jej również w "Dolinie nicości" Bronisława Wildsteina, opisie Polski po1989 roku, omotanej agenturalnym spiskiem dawnych służb. Wildstein nie bawi się w subtelności: rządzi nami komunistyczno-liberalna sitwa, stojąca za politycznymi aferami ostatnich lat.

I to właściwie tyle, biblioteczka literatury zaangażowanej politycznie jest wyjątkowo skromna. Chyba że wstawimy do niej także książki Jarosława Marka Rymkiewicza, który swoją oryginalną historiozofią zahacza o bieżące polityczne fakty (jego "Samuel Zborowski" i tomik "Wiersze polityczne"), albo publicystyczne, stylizowane na historyczne rozprawy dzieła Jana Tomasza Grossa, który choć wyciąga polskie grzechy z czasów Holokaustu, konfrontuje je z całkiem współczesną polityką historycznych rozliczeń i rewindykacji. Na upartego do literackiego politykowania zaliczyć również można pisarkę Marię Nurowską. Jej pisarstwo można oczywiście zaliczać do egzotyki dla egzaltowanych pensjonarek, ale rozczarowująca prawda jest taka, że książka "Mój przyjaciel zdrajca", rzecz o pułkowniku Ryszardzie Kuklińskim, była przecież jedyną jak dotąd literacką reakcją na narodową wojnę wokół postaci najsławniejszego szpiega w historii Polski.

Jeszcze mizerniej sprawa osmozy polityczno-artystycznej wygląda w świecie filmu. Co jest dowodem, że polscy reżyserzy cierpią na swoistą schizofrenię twórczą: kino historyczne tak, polityczne nie. Symptomatyczna jest awantura wokół planowanych filmów o obronie Westerplatte i Powstaniu Warszawskim i całkowita cisza na temat jakiejś - choćby najskromniejszej -fabuły, która miałaby w tle Okrągły Stół, wolne wybory, rozmontowanie systemu komunistycznego, udział Polaków w wojnie afgańskiej czy inne wydarzenia, które ukształtowały dzisiejszą Polskę. Na paradoks zakrawa fakt, że ostatnim polskim filmem fabularnym, który na bieżąco komentował polityczne fakty, był "Człowiek z żelaza" Andrzeja Wajdy. Arcydzieło artystyczne to może nie było, ale powstało w czasie karnawału Solidarności i w sposób prawdziwy kumulowało wówczas polskie emocje.

Warto by spytać socjologów, dlaczego balon z reżyserską inwencją rozerwał się znienacka dopiero po katastrofie w Smoleńsku. I to tak obficie, że na jej zbliżającą się rocznicę filmowcy przygotowują aż sześć premier, dokumentalnych, śledczych i fabularnych. Dostaniemy m.in. "W milczeniu" Ewy Ewart, w którym to reżyserka ma zaprezentować własne, rzekomo rewolucyjne poglądy na temat tragedii, "Prosto z nieba" Piotra Matwiejczyka, ukazujący 10 kwietnia

z punktu widzenia rodzin ofiar, czy wreszcie "Testament" Ewy Stankiewicz i Jana Pospieszalskiego, wyczerpujące wspomnienia o ofiarach. Już z tego widać, że Smoleńsk tak rozpalił emocje, że nie tylko nie zabraknie nam przez jakiś czas ekranowego politykowania, ale równie szybko możemy zatęsknić za dzisiejszym spokojem. Pozostaje pytanie, czy z tej sprowokowanej Smoleńskiem fali coś zostanie?

W przypadku najbardziej spektakularnych ekranowych prób politykowania rzecz kończyła się zwykle burzą z piorunami. Gdy Jerzy Zaleski zrobił "Oszołoma", historię Michała Falzmanna, który wykrył aferę FOZZ, okrzyknięto go fantastą, gdy pokazał "Obywatela Poetę", opowieść o Zbigniewie Herbercie, zasłużył z kolei na miano manipulatora. Pewnie dlatego, że w pracy z kamerą szczególnie ważne są intencje. Nikomu nie przeszkadza fakt, że Antoni Krauze nakręcił "Czarny czwartek" o masakrze robotników w 1970 roku, ani to, że Jerzy Hoffman postanowił zrobić historyczny, trójwymiarowy hit o bitwie z bolszewikami w 1920 roku. Oba filmy niosą ze sobą spory ładunek politycznych emocji, ale są one bezpiecznie skanalizowane ideowo i okryte kurzem historii. Ale gdy Andrzej Wajda zapowiedział film gloryfikujący postać Lecha Wałęsy, zabrzmiały gromy. Okazało się, że przeciwników przyszłego dzieła jest równie wielu, co jego zwolenników, i być może na podjęcie tego tematu jest po prostu za wcześnie.

Oczywiście, nawet politycznie poprawnie skrojony film o Lechu Wałęsie z aureolą byłby ciekawszy od hurtowo produkowanych komedii dla ćwierćinteligentów, w których tak bardzo lubują się rodzimi reżyserzy. To wskazuje zresztą na inne wytłumaczenie tego, że filmowcy unikają politycznych nowalijek. Ten powód nazywa się infantylność. Gdy człowiek pomyśli, że Cezary Pazura w roli reżysera mógłby nakręcić fabułę o życiu i śmierci Lecha Kaczyńskiego albo że wzięty duet Saramonowicz - Konecki wziąłby na warsztat scenariusz o politycznych konsekwencjach afery Lwa Rywina, wkraczamy w rejony zastrzeżone dla kabareciarzy.

Zostawmy literatów i ludzi filmu i przyjrzyjmy się, jaki stosunek do polityki mają twórcy teatralni. Był czas, gdy polityczna bieżączka zajmowała teatralny światek. W listopadzie 1999 roku Andrzej Wajda zrealizował w Teatrze Telewizji spektakl "Bigda idzie!" według Juliusza Kadena-Bandrowskiego, prorokujący błyskotliwą karierę Andrzeja Leppera (rok później szef Samoobrony przestąpił progi Sejmu), wydawało się, że teatr złapał polityczny wiatr. W takim samym kasandrycznym tonie utrzymany był telewizyjny spektakl "19. południk" Juliusza Machulskiego z 2003 roku, zapowiadający rządy w Polsce innego politycznego ignoranta. Potem była moda na spektakle historyczne, a dziś polski teatr trzyma się konsekwentnie od polityki z daleka. Przykładowo w menu ruszających na początku kwietnia Warszawskich Spotkań Teatralnych (to jedna z większych polskich imprez w branży) na tematy polityczne głucho. Przyjadą Michał Zadara i Małgorzata Sikorska-Miszczuk, będą też Klata, Strzępka, Demirski, ale na to, żeby pokazali coś na temat polityki - nie liczcie.

Co więcej, polityka w wersji teatralnej przybiera wręcz karykaturalne formy. Jak w przypadku somnambulicznej opery radiowej "Don Generał", przygotowanej - to też rzecz znamienna - przez Waldemara "Majora" Fydrycha, lidera Pomarańczowej Alternatywy, i wyreżyserowanej przez Pawła Salę. Spektakl miał premierę w ostatnią niedzielę w radiowej Jedynce i zainteresował pewnie tylko historyków dadaizmu, ale fakt, że to na osobę Wojciecha Jaruzelskiego zwrócili uwagę przedstawiciele świata teatru, jest sam w sobie godny zastanowienia.

Mieliśmy już bowiem o nim sceniczną slapstikową komedię Pawła Demirskiego i Moniki Strzępki "Był sobie Polak", w której w groteskowych ciemnych okularach i w mundurze ganiał po scenie, strzelając z kałasznikowa w rytm przeboju U2 "Sunday Bloody Sunday", by potem przez półtorej godziny zanudzać opowieściami o rzekomych zdobyczach socjalistycznej Polski. A niebawem zobaczymy go, także w wersji słodko-kwaś-nej, na deskach teatru Imka. Spektakl "Generał" (na podstawie tekstu Jarosława Jakubowskiego, premiera pod koniec lutego) przygotowuje w pocie czoła aktor Tomasz Karolak. Sporo tłumaczy komediant reżyserujący farsę o jednej z najtragiczniejszych postaci powojennej Polski.

Rozbrat między polityką a kulturą ma wiele przyczyn, choćby przekonanie pozostałe po PRL-u, że politykowanie jest czymś niegodnym inteligenta, i - co tu ukrywać - wyjątkową mizerię polskiego życia publicznego. Za oceanem polityka i jej przyległości od zawsze napędzają kino i literaturę, u nas są co najwyżej przedmiotem zainteresowania publicystów i komentatorów. Jeśli już rozpalają zainteresowanie, to jedynie wtedy, gdy zostaną wcześniej odpowiednio obrobione przez media, tak to ma miejsce w przypadku historycznej prowokacji Grossa albo wpadek polskiej dyplomacji. Wygląda na to, że na to, by polscy twórcy uświadomili sobie prostą prawdę brzmiącą: "polityka może być sexy", jeszcze trochę poczekamy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji