Artykuły

Mozolne nakręcanie "Mechanicznej pomarańczy"

"Mechaniczna pomarańcza" w reż. Jacka Bunscha w Teatrze Ludowym w Krakowie. Pisze Joanna Targoń w Gazecie Wyborczej - Kraków.

Zrobić z "Mechanicznej pomarańczy" Burgessa spektakl nużący i obojętny to spora sztuka. Jackowi Bunschowi się to udało.

Nie bez winy jest adaptacja; spektakl opiera się na scenicznej wersji powieści przygotowanej przez samego Burgessa, któremu jednak lepiej wychodziła proza niż dramat. Adaptacja jest solennym streszczeniem powieści - scena następuje po scenie, od czasu do czasu bieg akcji uatrakcyjniany jest songami. Tutaj udanymi - muzyka Janusza Grzywacza to jeden z lepszych składników przedstawienia. Skoro songi, to pierwszym skojarzeniem jest Brecht, przedstawienie grane jest więc z tzw. dystansem, sprowadzonym do drętwej recytacji. Niektórzy aktorzy recytują naturalniej (Tadeusz P. Łomnicki - Kapelan), inni dodają postaciom poczciwości (Kajetan Wolniewicz - Aleksandrowicz), jeszcze inni grają zamaszyście, jak w sztuczce obyczajowej (Jarosław Szwec - Strażnik i Policjant, Jacek Wojciechowski - dr Brodzki). Największy dystans prezentuje Małgorzata Kochan (Matka), drepcząca nerwowo jak nakręcana zabawka.

Wykreowany na scenie świat jest sztuczny jak u Burgessa (i jak w filmie Kubricka), ale ta sztuczność nie tworzy spójnej rzeczywistości, niczemu nie służy. Jest sztucznie, bo tak sobie życzył autor - i tyle. Obrotówka się kręci, odsłaniając kolejne miejsca akcji utrzymane w ogólnie futurystycznym stylu (zimne światło, szkło, metal), bądź też przedstawiające skąpo urządzone współczesne pomieszczenia. Kręci się też inscenizacyjna maszynka. Ale reżyser, skupiony na malowniczym ustawianiu scen zbiorowych, tańców, śpiewów, bójek (fingowanych, za to starannie skomponowanych), jakby zapomniał, o czym chce opowiedzieć.

Zapomniał też o Aleksie. Piotr Franasowicz nie wygląda na kogoś, kogo moglibyśmy się przestraszyć, nie ukrywa też żadnego demona pod chłopięcą powierzchownością. Koślawe frazy sztucznego języka nie brzmią w jego wykonaniu naturalnie; ot, trudny tekst, którego trzeba się było nauczyć. Franasowicz gra na jednej nucie - tzw. młodzieńczej żarliwości, co niezbyt pasuje do Aleksa, mordercy, gwałciciela, lizusa i oportunisty. Gdzież mu do piekielnego wdzięku Malcolma McDowella z filmu Kubricka.

Bunsch, streszczając mozolnie powieść Burgessa, zatracił jej przewrotność. Aleks, którego jedyną pozytywną cechą jest miłość do Beethovena, upomina się o wolną wolę jako podstawę człowieczeństwa. Został bowiem sztucznie pozbawiony możliwości wyrażania agresji - każda próba kończy się torsjami. Nie stał się dobry, z przyczyn fizjologicznych nie może być zły. W dodatku jako przykład skuteczności eksperymentu medycznego jest wykorzystywany do budowania karier politycznych. Litujemy się więc nad Aleksem - ofiarą społeczeństwa, chcemy, by odwrócenie skutków eksperymentu się powiodło. Człowiek powinien bowiem mieć możliwość wyboru. A co z nim zrobi, to jego sprawa. Możemy mieć tylko nadzieję, że nie natkniemy się na Aleksa i jego odzyskaną wolną wolę, co mogłoby zakłócić nasze dobre samopoczucie wynikające z opowiedzenia się po stronie pełnego człowieczeństwa.

Spektakl prześlizguje się nad wszystkimi problemami powieści Burgessa, nad jego manipulacjami czytelnikiem (widzem), robiąc z niej rodzaj czytanki o kłopotliwym dla otoczenia okresie dorastania. Nużącej, jak to czytanka.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji