Komu śmieszno, komu straszno?
"Dziennik Polski" 3.II. 1984 r. pomieścił arogancki paszkwil na Teatr Satyry "Maszkaron" swego współpracownika, trochę znanego z Telewizji Polskiej Krzysztofa Miklaszewskiego. Tak więc po brutalnych napaściach na Kazimierza Wiśniaka, Henryka Giżyckiego, Mikołaja Grabowskiego przyszła kolej na Brunona Rajcę. Milczałbym gdyby to chodziło tylko o mnie. Niestety ordynarny utwór pt. "I śmieszno, i straszno" obraża wielu twórców - aktorów, reżysera, scenografa, kompozytora - ludzi wielokrotnie wybitnych, którzy nie zasłużyli na to by przy okazji swojej artystycznej działalności być przedmiotem politycznych rozgrywek cynicznie uprawianych przez Krzysztofa Miklaszewskiego. Łatwo, przywdziewając maskę życzliwego rzekomo krytyka poniżać i upokarzać ludzi niewygodnych lub posiadających inne przekonania. Metodę tę Krzysztof Miklaszewski opanował do perfekcji.
Toteż zapraszając Krzysztofa Miklaszewskiego na inauguracyjny spektakl "Dekamerona" do Teatru Satyry "Maszkaron" nie wątpiłem ani przez moment, że jeśli napisze recenzję, to będzie to tekst krytyczny, negatywny. Fakt, że mamy inne zapatrywania na obowiązującą w Polsce rzeczywistość - z czym Krzysztof Miklaszewski się kryje a ja nie muszę - jest elementem decydującym i rozstrzygającym. Intuicja mnie nie zawiodła. Ten wielce obłudny człowiek, który rozmawiając ostatnio ze mną nie mógł nadziwić się dlaczego też lubi mnie Artur Sandauer - bo widocznie nikt mnie nie może lubić - miał ogromne trudności z wykonaniem z góry ustalonego - i uzgodnionego z kim trzeba - zadania poniżenia i obczernienia nie tyle już "Dekamerona" Giovanniego Boccaccia w adaptacji Henryka Cyganika, co samego faktu powstania Teatru Satyry "Maszkaron". Najlepiej można przekonać się jakie to były trudności czytając pracę pt. "I śmieszno, i straszno". Niewiele tam konkretnych słów o spektaklu, bo spektakl cieszy się ogromnym powodzeniem publiczności, natomiast oskarżenie Brunona Rajcy, że ktoś inny - idzie głównie o pisarza Stanisława Stanucha - napisał pochlebnie o propozycji repertuarowej nowej, młodej sceny.
Moja wina, moja wielka wina, że Stanisław Stanuch - a także krytyk Witold Rutkiewicz - obejrzeli "Dekamerona" życzliwiej. To ja im - jak suponuje bezczelnie K. Miklaszewski - widocznie zapłaciłem za ten wielki akt odwagi i ryzyka? Trzeba mieć wyjątkowy tupet żeby coś takiego upowszechniać. No, a może Krzysztof Miklaszewski akurat takie metody zna z autopsji i sugeruje je innym. To w końcu on - apologeta Teatru "Cricot 2" - bierze oficjalnie forsę w tej instytucji bo nie może wyżyć z współpracy z Telewizją Kraków, "Życiem Literackim" i "Dziennikiem Polskim". Trudno wprost uwierzyć, że "Dziennik Polski", który od lat współpracuje ze Stanisławem Stanuchem dopuszcza do bezceremonialnych napaści na tegoż Stanisława Stanucha w "Dzienniku Polskim". Nie moja sprawa, choć p. Krzysztof Miklaszewski karci mnie za Stanisława Stanucha. Mnie? Nie waha się przed najbardziej okrutnymi epitetami adresując je w końcu do ludzi słabych, bezbronnych jakimi są aktorzy. To środowisko wielce wrażliwych i uczciwych ludzi przeżyło trudny okres rozterek i wątpliwości. Teraz kiedy - po przemyśleniach i analizach - bardziej pragnie poświęcić się sztuce niż polityce, jest świadomie przez p. Krzysztofa Miklaszewskiego różnione i skłócane. Nieprzypadkowo afirmuje się tylko tych, którzy mają obsesyjnie nienawisty stosunek do rzeczywistości.
Nikt na wyczyny K. Miklaszewskiego nie reaguje. Nie może brutala okiełznać Telewizja Kraków, nie może też - jak okazuje się - "Dziennik Polski". Trudno wprost uwierzyć, że tego zmanierowanego krytyka nie obowiązuje żadna moralność, kiedy bezkarnie krzywdzi ludzi. Nie wiem czy do dobrego tonu należy ironizowanie z aktorek w "Maszkaronie" kiedy publicznie zagląda im się w metryki? Nie wiem w jakich paniach gustuje p. Krzysztof Miklaszewski, ale obawiam się, że występujące w "Maszkaronie" aktorki nie uległyby jednak powabom tak uroczego i przystojnego mężczyzny jakim jest recenzent "Dziennika Polskiego". No cóż? Nie tylko mister elokwencji, erudycji, ale co najważniejsze - piękny mężczyzna!
Mogę tylko zazdrościć, nawiązując do wypowiedzi o młodzieńczych doświadczeniach Krzysztofa Miklaszewskiego, że jako uczeń - trzymając zapewne rękę w kieszeni - czytał pod ławką "Dekamerona" by - jak pisze - uczyć się kunsztownej retoryki, dialektyki myśli i konstrukcji zagadki metafory. Może te seksualno-intelektualne doświadczenia pozostawiły trwały ślad w mózgu. Każdy ignorant, który tylko z oddalenia zna problemy sztuki wie, że przełożenie takiego wielkiego dzieła jak "Dekameron" na język teatru, jest zabiegiem trudnym, gdyż trzeba dokonać selekcji i wyboru by rzecz zaistniała jako widowisko posiadające intrygę i rytm. Można się spierać i kłócić na ile udało się o Henrykowi Cyganikowi, w końcu twórcy większej miary niż Krzysztof Miklaszewski - autor stereotypowych notatek teatralnych. Nie przeceniam adaptacji wychodząc z założenia, że wszystko nożna uczynić lepiej i sprawniej. Krzysztof Miklaszewski gratulując mi w prywatnej rozmowie wyboru pozycji repertuarowej, wyznał ze zwykłą ludzką zazdrością i rozrzewnieniem, że całe życie marzył by adaptować na scenę "Dekamerona". Może to zawsze uczynić, ale póki tego nie zrobił niech nie lży innych tylko dlatego, że nie zdążył ze swoimi zamierzeniami. Ten poeta słowa porównuje piosenki z "Dekamerona" do melodii wykonywanych w knajpach. Nie bywam, nie wiem, ale w tym przypadku nie wątpię w kompetencje Krzysztofa Miklaszewskiego i cieszę się że tak dobrze zorientowany jest co śpiewają w gospodach. Natomiast kierowanie mnie pod określone adresy praktycznie nie istniejących już teatrzyków Krakowa, jest zabiegiem chybionym bo z kontestacyjnych doświadczeń Tadeusz Kantor z wrodzonym mu artyzmem wycofał się wcześniej nim Krzysztof Miklaszewski zoczął nosić za nim walizki. Natomiast czym to się skończyło dla konsekwentnego w realizacji sztuki kontestacji Krzysztofa Jasińskiego lepiej ode mnie wiedzą widzowie tłumnie odwiedzający Teatr "Stu". Tak więc i przykładnych i wspaniałych doświadczeń nie skorzystam. Natomiast cieszę się że Krzysztof Miklaszewski już zabiega o widzenie z naczelnym redaktorem "Gazey Krakowskiej" dr Sławomirem J. Tabkowskim szukając może zrozumienia dla swojego umysłu. Tymczasem najwyższy już czas by poskromić aroganta, który w Telewizji Polskiej oznajmił, że wystawienie "Irydiona" w Teatrze im. J. Słowackiego jest bezczelnością. Krytyk - jeśli nim jest - może i kpić i ironizować. Nie wiem natomiast czy może bezkarnie - posługując się rynsztokowym słownictwem - obrażać i poniżać ludzi. Mało - załatwiać na łamach socjalistycznej prasy swoje prywatne porachunki.
P.S. Należał i należy "Dziennik Polski" do pism wyróżniających się kunsztem i elegancją wypowiedzi. Toteż tym bardziej proszę zrozumieć moje oburzenie.
Kraków, 4 11 1984 r.
Brunon Rajca
OD REDAKCJI:
To prawda, że lubimy się wyróżniać kunsztem i elegancją wypowiedzi, czasem jednak zmuszeni jesteśmy odstępować od tych przyzwyczajeń, o czym świadczy tekst zamieszczony powyżej. Wzburzenie dyrektora Rajcy nie dziwi nas, jest on młodym (pod względem stażu) dyrektorem i brak mu jeszcze doświadczenia. Ludzie teatru wiedzą, że najostrzejszy nawet atak na jeden spektakl nie dezawuuje jakiegokolwiek teatru, ani też nie neguje sensu jego istnienia. Wiedzą o tym inni dyrektorzy, toteż żaden z nich nie ma zwyczaju pomawiania autorów negatywnych recenzji o pobudki natury osobistej lub politycznej. Poglądy red. Miklaszewskiego są znane na tyle (nie tylko naszej Redakcji), że nie widzimy potrzeby brania go w obronę.
Dyrektor Rajca nazwał "Maszkarona" teatrem satyry, a od bardzo dawna satyrze polskiej przyświeca hasło: prawdziwa cnota krytyk się nie boi. Skoro dyrektor Rajca tak bardzo przestraszył się jednej krytycznej recenzji, czyż nie budzi to podejrzeń, że nie jest prawdziwie cnotliwy?
Na koniec jeszcze jedna uwaga. Recenzent ma prawo do wyrażania swej opinii, nawet jeśli jest ona bardzo negatywna. Nie wiemy dlaczego Krzysztofowi Miklaszewskiemu aż tak bardzo nie spodobał się ten spektakl. Znamy jednak pewien mechanizm psychologiczny, który może ten fakt wyjaśnić. Otóż dyrektor Rajca zadbał na długo przed premierą (a nawet przed przystąpieniem doi remontu sali) o tak głośną i huczną reklamę, iż każdy miał prawo spodziewać się po pierwszym spektaklu, że będzie to prawie arcydzieło. W zderzeniu ze stanem faktycznym zawiedzione nadzieje sprawiają iż człowiek widzi tym wyraźniej wszystkie braki im agresywniej poprzednio zachwalano zalety. Na przyszłość więc radzimy dyrektorowi Rajcy mniej dbać o reklamę, a więcej troski poświęcać kształtowi następnych przedstawień w tym najmłodszym krakowskim teatrze, któremu życzymy jak najpomyślniejszego rozwoju.