Artykuły

Plwali na skorupę - nie zstąpili do głębi

"Klub polski" w reż. Pawła Miśkiewicza w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Pisze Marek Troszyński w Teatrze.

Fale brązowników i antybrązowników już dawno się przewaliły. Z dystansu widać, że przekaz płynący z głębi Wielkiego Stulecia Polaków do dzisiaj zachowuje swoją ważność i moc. A przy tym nikogo już nie dziwi, że nasi Wielcy byli także ludźmi - eksponowanie ich małości może satysfakcjonować już tylko maluczkich.

W spektaklu Teatru Dramatycznego "Klub Polski" Wielka Emigracja posłużyła jako model, wręcz archetyp migracji. Mimo swojej wyjątkowości - w większości przecież gromadziła mężczyzn, a w swoim gronie miała nadreprezentację jednostek wybitnych. Do dziś mają one swój udział w naszych rozmowach o aktualnych problemach Polaków, sporach o tożsamość, wolność.

W warszawskim przedstawieniu tragiczna walka o zachowanie godności, sens życia jednostki i narodu ginie wśród pijackich śpiewów i wariackiej bieganiny. Fragmenty listów i dzienników składają się tu na żałosny obraz pijaków, rozpustników, hazardzistów, a nawet morderców. Światło reflektorów skierowano na skorupę - zabrakło rentgena, który by ją prześwietlił.

Spektakl trwa cztery godziny. Inne kiepskie scenariusze, jak Dziady czy Wesele, nie mówiąc już o Hamlecie, trzeba dziś ciąć, bo znużona publiczność rzekomo nie zdzierży spektaklu dłuższego niż półtoragodzinny. Za to kolaż sklecony byle jak, pod z góry przyjętą tezę, z tekstów napisanych przed dwustu niemal laty, można celebrować do znudzenia.

Wytrwałych czeka jednak niespodzianka - poetyckie monodramy w wykonaniu świetnych aktorów. We fragmentach poematu Słowackiego pojawia się matka Makryna Mieczysławska z genialną Stanisławą Celińską. Mariusz Benoit czyta "Księgi narodu i pielgrzymstwa", wspaniale wygłasza urywki "Wielkiej Improwizacji". Jerzy Trela przedstawia tragikomiczne dzieje zdradzanego uporczywie męża (jedyny, którego występ nagrodzono oklaskami).

Monodramy pulsują własnym rytmem, w nich bije serce przedstawienia. Szkoda jednak, że Chopina kazano udawać Japończykowi. W jego wykonaniu to groteskowa postać, której nie pozwolono nawet zasiąść do klawiatury. Ale dzięki temu mamy adekwatną metaforę prawdy tego spektaklu: Chopin był Japończykiem i nie umiał grać. Ponieważ rzecz ma mówić o migracjach, to oprócz latania po scenie wzdłuż i wszerz mamy skrzeczący głos Gomułki oferujący współobywatelom paszporty w jedną stronę, do Izraela.

Jawne kłamstwa, bałamuctwa i humor zeszytów szkolnych ze skandalicznego teatralnego programu - dopełniają obrazu całości jako żenującej manipulacji.

Nie Polski Klub to był, jak anonsował tytuł, ale dom wariatów, w którym rodacy utraciwszy rozum w mękach długich, plwają na siebie i żrą jedni drugich. A fortepian, panie reżyserze, i pani scenarzystko, to nie sami sobie na łeb spuściliśmy, tylko Rosjanie nam go przez okno wyrzucili. Na bruk.

Marek Troszyński - wydawca Raptularza Słowackiego, kierownik Ośrodka Edycji i Dokumentacji Dzieł Juliusza Słowackiego; pracuje w Instytucie Badań Literackich PAN.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji