Artykuły

Najlepsze ciacho w Krakowie

Aktor niespełniony, dyrektor spełniony, choć nie dane mu było kierować Starym Teatrem, o czym całe życie marzył, poseł trochę z przypadku, JERZY FEDOROWICZ opowiada Robertowi Mazurkowi o samotności na scenie i w polityce

Po co aktorowi polityka?

- Nie chciałem.

Siłą wcielili?

- Miałem wspaniałe 20 lat w teatrze, mimo że byłem w drugim szeregu. Stary Teatr to była ekipa aktorska, w której można się było artystycznie rozwinąć, ale też znaleźć poczucie wolności, przyjaźń.

Był pan spełniony aktorsko?

- Nie, jednak nie. Nie mogłem znieść tego, że jestem aktorem drugiego szeregu. Mogłem sobie pozwolić na to, by odmówić jakiejś roli, ale już innej nie mogłem sobie wybrać.

To bolało?

- Jak cholera. Ból człowieka, który uważa, że jest świetnym aktorem, ale pozostaje niedoceniany, jest straszny.

Chciał pan być wielkim aktorem?

- Moim marzeniem było zostać dyrektorem Starego Teatru. To była moja największa miłość i otrzymanie tej posady byłoby dla mnie absolutnym spełnieniem zawodowym. Zostałem tam wychowany przez Swinarskiego, Wajdę, Jarockiego - wszystkich tych ludzi, z którymi nie pracował Mikołaj Grabowski. Ale to on jest dyrektorem.

Nie mógł pan sobie tego załatwić?

- Nie mogłem, miałem słabsze CV artystyczne niż moi koledzy. Grabowski, a wcześniej Koenig, Meissnerawa czy Binczycki mnie wyprzedzali, ale się nie poddawałem. Pracowałem cały czas jako dyrektor Teatru Ludowego w Nowej Hucie na to, by dostać Stary Teatr, ale nic z tego nie wyszło.

Ministrem też pan nie został.

- Był moment, kiedy mówiono, że mogę być ministrem kultury w rządzie Buzka. Po odejściu Joasi Wnuk-Nazarowej rozmawiano między innymi ze mną, ale "ostatecznie szefem ministerstwa został Andrzej Zakrzewski z AWS. I wtedy wicepremier Balcerowicz zaproponował mi stanowisko wiceministra. A ja ministrem bym został, bo to robota dla wizjonera, ale podsekretarz stanu musi organizować pracę, to urzędnik, zupełnie nie dla mnie, i odmówiłem. Moje nazwisko pojawiło się też w 2007 roku, ale już pewnie tym ministrem nie zostanę.

Może to kompleksy pchnęły pana do polityki?

- Może tak... Wie pan, aktor to człowiek, który jak nikt inny potrzebuje akceptacji. To ona plus pycha pchają go do przodu. Wie pan, co w polityce jest podobne do aktorstwa? Ta niepewność: kurde, czy oni cię wybiorą?

I to zdecydowało?

- Wie pan, aktorstwo to jest cudowna, piękna rzecz, ale do 55 lat. A później? Nie ma co grać. Niech pan popatrzy na moich wybitnych kolegów - nawet Boguś Linda nie istnieje!

Co z aktorstwa przydało się w polityce?

- Jak ktoś się zajmuje Szekspirem, to wie więcej o polityce niż niejeden politolog. Nie mówię nawet o "Hamlecie", ale wystarczy sobie przeczytać monolog Marka Antoniusza z "Juliusza Cezara" i już się wie, czym jest polityka.

A w konkretnej pracy?

- Pomogło doświadczenie dyrektorskie. Chyba zawsze miałem łatwość zarządzania ludźmi. Odkryłem to na studiach, kiedy byłem przewodniczącym Rady Uczelnianej ZSP, a moim zastępcą był starszy o sześć lat Wojtek Pszoniak. Mam to w genach, bo moja matka stworzyła dwie szkoły w Krakowie, też kierowała ludźmi. Z kolei w teatrze nie ma żadnej demokracji, tam się rządzi autorytarnie.

Może i ma pan zdolności przywódcze, ale w polityce się to panu nie przydaje.

- [śmiech) I to jest mój ból i cierpienie. Choć swoje zadania mam, szczególnie w sprawach międzynarodowych . Pracuję też nad ustawą o zawodach artystycznych.

I w tym się pan spełnia? Jest pan sympatyczny, ale zbyt wielkiego wpływu na rzeczywistość pan nie ma.

- A co ja mam panu odpowiedzieć? Przecież j a chciałem być dyrektorem Starego Teatru.

Jakim dyrektorem jest aktor drugiego szeregu?

- Pamiętałem o swoim niespełnieniu i spojrzałem na to doświadczenie z drugiej strony, kiedy sam zostałem dyrektorem. Teraz to ja decydowałem o losach młodych aktorów, moich uczniów. Starałem się oszczędzić im tego cierpienia, mówiąc wprost, czy się do tego nadają, czynie.

Zdarzało się panu pomylić?

- W kilku sytuacjach powiedziałem fajnym ludziom, że powyżej pewnego poziomu nie doskoczą, że się nie da, i lepiej, żeby spróbowali czegoś innego. Dziś w innych branżach odnoszą sukcesy jako maklerzy czy biznesmeni, zapraszają mnie do swoich domów.

Uchodzi pan za człowieka, który w ogóle nie interesuje się polityką.

- Interesuję się, i to bardzo. Udzielam masy wywiadów i żebym mógł odpowiadać na pytania dziennikarzy, muszę wiedzieć, co się dzieje.

Są ludzie, którzy dla polityki sprzedaliby wszystkich i wszystko. Pan chyba nie.

- Mam poczucie własnej godności i może to mnie chroni. Jestem w o wiele lepszej sytuacji niż oni, bo ja mam wariant B, i to nawet atrakcyjniejszy niż polityka. Mam swoje życie, swój zawód, do którego mogę wrócić.

Paru innym też się tak wydawało. Palikot opowiadał, że może wrócić do biznesu i co?

- Bo on popełnił błąd, za bardzo pokochał politykę, zaangażował się.

Dobry reżyser Kazimierz Kutz w polityce obsadził się w roli zapiekłego opluwacza.

- Ja chyba jestem lepiej postrzegany?

A nie boi się pan, że wpadnie w te same koleiny?

- Chyba nie, nie jestem partyjnym zabijaką.

Czasami się pan zbliża do tego poziomu. Rozumiem, że Ryszard Terlecki i posłowie PiS zachowali się głupio, wychodząc z dyskusji o "Czarnym czwartku", ale pan, nazywając ich "dupkami" i robiąc sceny, postąpił jak karny żołnierz partii.

- Bo ja jestem emocjonalny i niepotrzebnie dałem się sprowokować.

Jeśli pan i Terlecki bierzecie udział w takich nawalankach, to znaczy, że polityczne szaleństwo poszło za daleko.

- Nie czuję się temu winny. Owszem, za "dupków" tak, ale we mnie nie ma partyjnej nienawiści. Ja mam w PiS świetnych kumpli, ludzi prostych, serdecznych i dobrych. Zdarzyło mi się w nocy odprowadzać do pokoju posła po imprezie, otworzyć mu okno, wyrzucić pety i zdjąć buty, żeby doszedł do siebie. Z takimi ludźmi możemy normalnie pracować. A Terleckiego lubię.

Akurat.

- Tak! Przecież znam go od tylu lat, kiedy jeszcze był z Korą. I spieram się z żoną o teksty Kory, bo jej się nie podobają.

Proszę serdecznie pozdrowić żonę. Skoro nie potrafi pan o mnie zadbać, to pan pozwoli...

- Już chciałem panu nalać, ale pan taki niecierpliwy jest!

Tak jest z politykami PO - wiele obiecują, ale jak człowiek sam o siebie nie zadba, to o suchym pysku zostanie. A propos alkoholu - dużo pan w życiu wypił?

- A jak można było nie pić, skoro my byliśmy królami życia?! Stary Teatr wtedy to był zespół marzeń, wyselekcjonowany jak Górnik Zabrze. Mogę sypać nazwiskami: Binczycki, Nowicki, Trela, Stuhr. Albo dziewczyny: Polony, Dymna, Pomykała... To była niesamowita paka! I jak tu się przebić przez takich ludzi?! Byliśmy młodzi, pełni energii, ładni...

Pan był ładny?

- Ja?! Ja byłem największe ciacho wmieście!

Ale co to za miasto...

- (śmiech) Niech pan zobaczy zdjęcia, które wrzuciłem naFacebooka.

Ale tak ładny jak Terlecki pan nie był. W końcu to on z Korą uchodzili za najładniejszą

parę Krakowa.

- Kurwa, to jest obraza! Wiedziałem, że mi pan będzie chciał dopieprzyć! (śmiech)

To nie ja, tak wszyscy mówili.

- Mam zdjęcia swoje i żony z kopca, robione przez Sterna! I co, źle?!

Żona śliczna.

- Najładniejsza para miasta!

Myśli pan, że to przechodzi z żony na pana?

- Pan mnie wykańcza. Pan chce, żebym ja panu odpowiedział na podstawowe pytanie,

a moje podstawowe pytanie brzmi... ..."czyja kiedyś byłem ładny?"

- (śmiech) Niech pan zobaczy, jakie mam ładne wnuki.

Ma pan w tym interesie tylko częściowy udział.

- Ale się pan mnie czepia (śmiech). Przecież ja jestem w wieku pańskiego taty, a co, on ma brzuch?

Nie, ale ma wąsy.

- Ja też miałem* kiedyś. A on czemu nosi?

Bo wyglądałby jak mój młodszy brat. Wróćmy do alkoholu.

- Przecież panu nalewam, ale i tak to ja cały czas piję.

Mówię o rozmowie o alkoholu.

- Na początku lat 70. piło się bardzo dużo, taki był obyczaj.

Aktorzy chyba zawsze dużo piją.

- Moja żona wiedziała, że płacę wielką cenę za aktorstwo. Przecież wielu moich kolegów było leczonych, bo psychika siada. Cena za wchodzenie w inną postać, zwłaszcza dramatyczną, a już szczególnie w takich sztukach jak "Noc listopadowa", "Wyzwolenie", "Dziady", "Biesy", w których nosi się ze sobą cały ten bagaż, jest ogromna.

Wspomniał pan o żonie...

- Och, co to za kobieta! Wytrzymać takiego wariata jak ja, ze skłonnościami do rozmaitych życiowych atrakcji jak alkohol czy kobiety - to jest coś. Przecież ja ciągle byłem otoczony pięknymi kobietami, za sprawą jakiejś fascynacji związanej z tym zawodem.

Ale rodzina nie ucierpiała.

- Bo żona traktowała mnie jak trzeciego syna. Inaczej to by się nie udało.

Dawaliście radę finansowo?

- Nigdy się nie poddawaliśmy. Jak trzeba było, to jako oficer rozrywkowy płynąłem na tiepłochodzie Bajkał z Nachodki do Tajlandii. Jakie fantastyczne kobiety, ech...

Miało być o zarabianiu.

- Żona robiła torebki ze skrawków materiałów, brała je od niej Marta Meszaros i sprzedawała aktorkom. Szyła też suknie i wstawiała do butików. Pamiętam, jak pojechaliśmy do Kielc w drodze na wakacje, odebrać stamtąd pieniądze. I okazało się, że suknie się nie sprzedały, a my nie mamy na wakacje.

Wróćmy do polityki. Jak pan w ogóle do niej trafił?

- To wzięło się stąd, że byłem dobrym dyrektorem Teatru Ludowego, pokończyłem różne kursy, dawałem sobie radę. Poza tym byłem w centrum wydarzeń w 1989 czy 1990 roku. Pamiętam noc "Komuno, wróć", którą prowadzi! Piotr Skrzynecki, a Nowicki, Huk, Lubaszenko i ja byliśmy fordanserami i panie musiały płacić za taniec z nami, a pieniądze szły na fundusz Mazowieckiego. Dzień po tej nocy, u mnie na zadupiu, w Nowej Hucie, spotkała się cała artystyczna śmietanka Krakowa i wyznaczyła mnie, bym się zajął naszymi sprawami. I jak prezydentem Krakowa został Jacek Woźniakowski, to mnie zrobili szefem wydziału kultury. Odszedłem razem z nim.

Ale nie z polityki.

- Ludzie Tuska mnie przekonali, bym w 1993 roku kandydował z KLD. Miałem szósty wynik w Krakowie, byłem pewien, że jestem już posłem, ale liberałowie nie przekroczyli progu wyborczego.

I mógł pan spokojnie odejść.

- Gdybym ja był tylko aktorem, ale ja byłem dyrektorem, szefem firmy. No i ciągle ktoś mnie prosił: a to Mazowiecki na listy Unii Wolności, a to do sejmiku wojewódzkiego.

Dlaczego pana tak chcieli? Przecież z pana żaden polityk.

- (śmiech) Partie mnie bardzo chciały, bo miałem być gościem, który wzmacnia listy, ale broń Boże, żeby tylko nie wszedł. Mnie można było wystawić, bo jestem dość popularny w Krakowie, a poza tym jakieś 10 procent moich wyborców głosuje na Jacka Fedorowicza, znanego satyryka. Kiedyś Jacek powiedział, że zwracają się do niego "panie pośle",

. więc to się wyrównuje.

No dobra, ale jak pan trafił z PO do Sejmu?

- A to była cała historia. W 2005 roku zaproponowali mi, żebym kandydował do Senatu. Pomyślałem, że to się da połączyć z dyrektorowaniem w teatrze i się zgodziłem. pojechałem na wakacje. Chwilę wcześniej Janusz Kurtyka ostrzegał mnie, że tego nie dostanę, ale go wyśmiałem.

Miał rację.

- Wracałem z urlopu i zadzwonił do mnie Aleksander Grad, szef regionu, mówiąc, że nie Senat, ale Sejm - i dali mi piąte miejsce.

Piąte?

- Wracam do Krakowa, lista już zamknięta, a ja jestem wpisany, tyle że na miejsce piętnaste. Myślę, cholera, w samym środku listy, kto mnie tam znajdzie? Ale wszedłem. Wiedziałem, jak tylko zaczęły schodzić wyniki głosowania z więzień - byłem na samej górze.

Czego nauczyła pana polityka?

~ Nie chcę, żeby to zabrzmiało górnolotnie, ale odczuwam większą odpowiedzialność. Czym innym jest branie odpowiedzialności za teatr czy nawet wszystkie instytucje kultury w Krakowie, a czym innym odpowiadanie za kraj. Kiedy dziś zdarza się powódź, to boję się, że teraz to także moj a wina, bo na przykład w budżecie nie było na to wystarczająco dużo pieniędzy. Ja się nie zajmuję ubezpieczeniami, ale siedzę na spotkaniu z Bieleckim, Rostowskim i Bonim o OFE, żeby móc wytłumaczyć ludziom, że moja partia przygotowała im perspektywę na rok 2060.

Matko, chcecie rządzić następne pięćdziesiąt lat?!

-Nie... (śmiech)

Rozumiem, po prostu wtedy pojawią się pierwsze pozytywne efekty nowych emerytur.

- (śmiech) Wiedziałem, że tak się rozmawia z Mazurkiem! A mówiąc serio, jako poseł czuję się odpowiedzialny nie tylko za rzeczy, którymi się bezpośrednio zajmuję w Komisji Kultury i Środków Przekazu.

A co panu polityka dała?

- Straszliwą samotność.

Aktorstwo również jest zawodem, który skazuje na samotność?

- Tak z pewnością jest, ale jednocześnie w teatrze jest się w grupie, razem. Przyjaciele ze Starego plus nieżyjący już Kreczmar, Kofta czy Markuszewski dali mi niezwykłe poczucie przynależności do zespołu. Tu, w Sejmie, miałem takie poczucie tylko przez chwilę, kiedy byliśmy w opozycji.

A teraz?

- Po tych wszystkich zmianach, aferach, które nami wstrząsnęły, czuję i wiem, że politycy są głęboko samotnymi ludźmi. I im większa odpowiedzialność, tym większa samotność.

JERZY FEDOROWICZ

Politycy są głęboko samotnymi ludźmi. I im większa odpowiedzialność, tym większa

S A

samotność

Jerzy Fedorowicz

W Krakowie znany jako Fedor. Aktor (występował między innymi w Starym Teatrze), reżyser, poseł PO, poeta, działacz społeczny. Od 1989 roku dyrektor Teatru Ludowego w Nowej Hucie. Gdy zaczynał, załoga teatru częściej niż w spektaklach grała w karty albo w ping-ponga. W ciągu kilku lat podupadającą instytucję Fedorowicz zamienił w miejsce tłumnie odwiedzane. Na początku lat 90. namówił tłukących się po Nowej Hucie punków i skinów do tego, by przestali mu rozwalać teatr i okolice. "Jak go zdemolujecie, widzów wykurzycie, mnie zabijecie (...) wygaszą światła, a wtedy tylko ciemność" - ostrzegł nowohuckich bojówkarzy Fedorowicz. A potem namówił ich do grania w spektaklu "Romeo i Julia" Szekspira. Teraz pracuje nad projektem wprowadzenia w szkołach wyższych kierunku Terapia przez sztukę. Od ponad 40 lat jest mężem scenografki Elżbiety Krywszy. Ma z nią dwóch synów, w tym jednego również Jerzego, który jest radnym miasta Krakowa.

Jerzy Fedorowicz podczas XI Reality Shopka Szoł w Teatrze Groteska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji