Artykuły

Wieloryb na głębokiej wodzie

- Mam teraz dwa główne punkty odniesienia: wszystko to, co dzieje się w Fundacji Malta i NInA. Malta jest projektem mojego życia, w którym jestem od A. I mam nadzieję, że nie będę do Z, że ten projekt mnie przeżyje. Bo jest tego wart - mówi MICHAŁ MERCZYŃSKI.

Michał Gradowski: Ostatnie kulturalne wzruszenie Michała Merczyńskiego?

Michał Merczyński [na zdjęciu]: Odpowiem trochę naokoło. Kiedy studiowałem kulturoznawstwo, mieliśmy zajęcia z prof. Krystyną Zamiarą. Nazywały się "Psychologia interpretacji dzieła artystycznego". Pani prof. jest naukowcem sensu stricto, definicje, teorie, metody, ale na końcu zajęć powiedziała nam coś takiego: "Państwo znacie teraz te wszystkie strukturalizmy, podejścia hermeneutyczne, teorie komunikacji, psychologię dzieła, ale najważniejsze jest jedno: czy idą ciary po plecach czy nie idą". Rozumiem, że chodzi o tego typu wzruszenie, a nie o to, że po twarzy ciurkiem płyną łzy?

Tak, chodzi o ciary.

- Ostatnie tak istotne przeżycie to trzy spektakle Grześka Jarzyny, które oglądałem niemal jeden po drugim. Najpierw w operze w Lyonie interpretacja "Gracza" Prokofiewa, po dwóch tygodniach w Teatrze Rozmaitości "T.E.O.R.E.M.A.T." na podstawie Pasoliniego, a dwa tygodnie później, w Berlinie, "Między nami dobrze jest" do tekstu Masłowskiej. Znam dobrze Grześka, pięć lat pracowaliśmy razem w TR, robił rzeczy lepsze i gorsze, ale tymi trzema spektaklami wrócił do szczytowej formy. Tyle jeśli chodzi o teatr. Ale dla mnie najważniejsza jest muzyka. Mówię to z całą świadomością, ja, Michał Merczyński, meloman, który czasem organizuje życie muzyczne w tym kraju. Nigdy nie zapomnę dwóch koncertów, które robiliśmy na Festiwalu Nostalgia: Tigrana Mansuriana oraz duetu Kim Kashkashian - Robyn Schulkovsky.

A wcześniejsze? Te, które pana ukształtowały?

- Długo by wymieniać. Ważny był kontakt z Pro Sinfoniką, kiedy chodziłem do liceum w Jarocinie. Wtedy nauczyłem się słuchać muzyki. Na pewno dwa spektakle Piny Bausch - "Café Müller" i "Święto wiosny" - które widziałem w 1987 r. we Wrocławiu na Festiwalu Teatru Otwartego. W "Święcie wiosny" Strawińskiego na scenie leżą dwie tony torfu, a tancerze tańczą w błocie. Nigdy nie zapomnę tego fizycznego zmagania z materią.

Zawodowo ukształtowała mnie praca z Janem A.P. Kaczmarkiem i Orkiestrą Ósmego Dnia. Jan ma taką metodę, że od razu wrzuca na głęboką wodę. Po pół roku pracy organizowałem koncerty w londyńskiej Queen Elizabeth Hall czy amsterdamskim Paradiso. W Holandii na scenę wychodził David Bowie i zaraz potem my, Orkiestra Ósmego Dnia. Dla młodego człowieka, który pierwszy raz doświadczał takiego życia, było to mocnym doznaniem.

Takich mocnych doznań ma pan w swoim życiu zawodowym sporo. Festiwal Malta, Towarzystwo Muzyczne im. H. Wieniawskiego, Teatr Rozmaitości, Festiwal Dialogu Czterech Kultur, Państwowy Instytut Sztuki Filmowej, Narodowy Instytut Audiowizualny (NInA). W tym roku do kolejnego idiomu na Malcie i wciąż rozwijającego się Instytutu dojdzie jeszcze przygotowanie krajowego programu kulturalnego naszej prezydencji w UE, z Europejskim Kongresem Kultury na czele. Nie za dużo jak na jednego człowieka?

- W tym roku skumulowało się kilka istotnych rzeczy w moim życiu zawodowym, ale to wszystko nie dzieje się nagle. Przygotowania do kongresu trwają np. od czterech lat. Proszę też pamiętać, że jestem częścią większego organizmu. Co mówi taki człowiek jak ja? "Tak" lub "nie". Zarządzanie polega dziś na podejmowaniu decyzji i braniu za nie odpowiedzialności. Nigdy nie jest tak, że jedna głowa wymyśla wszystko. Ale jedna głowa podejmuje ostateczne decyzje.

Poza tym pasja czy niekiedy szaleństwo są w tym zawodzie niezbędne. Oczywiście, szaleństwo w pełni świadome i zaplanowane z odpowiednim wyprzedzeniem. W 1986 r. w tym samym tygodniu miałem obronę pracy magisterskiej, zdawałem egzamin na prawo jazdy i wypuszczałem premierę Jana A.P. Kaczmarka "Czekając na kometę Halleya". W nieistniejącej już dziś hali nr 22 na MTP na jednej ścianie zgromadziliśmy 150 telewizorów. To była największa w Polsce artystyczna projekcja wideo. A trzeba pamiętać, że wtedy telewizor nie miał grubości zeszytu, Neptun 505 to był 30-kilowy kloc. Pozostałe ściany w tym wielkim, przeszklonym budynku musiały być zasłonięte. Każda kotara w tym mieście była u nas. To się nie miało prawa wydarzyć, tym bardziej że całym naszym logistycznym zapleczem był jeden tarpan z Teatru Polskiego. Mało tego, telewizory przyjechały do nas zupełnie za darmo z gdańskiej fabryki Unimor.

Początki sponsoringu w Polsce?

- Nie było wtedy takiego pojęcia. Kiedy pierwszy raz pojechałem do Unimoru i poprosiłem dyrektora, żeby nam te telewizory pożyczył, odpowiedział: "Panie, gdzie pan żyje? Pół roku czeka się w kolejce na jeden telewizor, a ja mam panu pożyczyć 150?". Przekonywałem go, jakie to ważne. Zrozumiał.

Gdybym dzisiaj poszedł do jakiegoś wielkiego koncernu i poprosił o 150 telewizorów, to najpierw byśmy rok negocjowali, kolejny rok spisywalibyśmy kontrakt, który miałby 150 stron, a w końcu pewnie i tak by się rozmyślili.

Dużo się od tego czasu zmieniło?

- I tak, i nie. Żyje nam się w miarę wygodnie, jesteśmy w miarę bezpieczni, ale brakuje nam kompetencji kulturowej na trochę wyższym poziomie. Paradoksalnie, kompetencja ta była wyższa w latach 80., bo nie było takiego zalewu komercji. W kulturze wysokiej uczestniczy coraz mniej osób, poziom czytelnictwa dramatycznie spada, edukacja kulturalna kuleje. A trzeba wyrabiać w sobie odpowiednie nawyki. Ja na przykład nie zasnę, jeśli nie przeczytam chociaż paru stron. Taką mam potrzebę, tabletkę nasenną czasem.

Przy czym pan teraz zasypia?

- Kończę "Mesjaszów" György'ego Spiró. Mickiewicz i Towiański w Paryżu oraz dekompozycja polskich mitów. Mesjanizm był rodzajem fanatyzmu, ale jak patrzę na to, co się dzieje teraz, to widzę, że niewiele się zmieniło. Ale powieść zacna.

Jakie są dzisiaj pana punkty odniesienia? Czy festiwal Malta wciąż jest priorytetem?

- Mam teraz dwa główne punkty odniesienia: wszystko to, co dzieje się w Fundacji Malta i NInA. Malta jest projektem mojego życia, w którym jestem od A. I mam nadzieję, że nie będę do Z, że ten projekt mnie przeżyje. Bo jest tego wart.

W jakim punkcie jest teraz festiwal?

- Jesteśmy w trakcie trzyletniego programu idiomów, wciąż generujemy wiele projektów, wyznaczamy pewien wzór funkcjonowania instytucji kultury, wbrew pomrukom niezadowolenia. Jest taki mit o Malcie, że "ach, kiedyś to było super, kiedyś to był tłum". Kiedy w 1996 r. na Malcie Francuzi z Collectif Organum pokazywali "Wyziewy" na Starym Rynku, oglądałem ten spektakl przez okno mojego biura, bo nie wszedłbym na Rynek. W tym roku festiwal zakończy plenerowy spektakl legendarnej grupy La Fura dels Baus. Mogę się założyć, że nie będzie takiej frekwencji. I wcale nie dlatego, że Malta robi coś nie tak. Dziś tłum jest gdzie indziej.

Nie twierdzę, że festiwal nie powinien być festiwalem, czyli świętem. Nadal nim jest. Ale nie chcemy odcinać kuponów od wcześniejszych sukcesów, uciekamy od formuły, która gwarantowała popularność i łatwość funkcjonowania. Malta będzie ciągle zmienna. Będzie dokonywała autorefleksji, zastanawiała się, co i jak powiedzieć swojej publiczności, jak jej cały czas podnosić poprzeczkę. Funkcja festiwalu jest dzisiaj inna.

Jaka?

- Ma inspirować i zmuszać do krytycznego myślenia. Jest dalej od rozrywki i zabawy, a bliżej hasła przewodniego Europejskiego Kongresu Kultury: "sztuka jako narzędzie zmiany społecznej".

Siłą sztuki krytycznej jest pokazywanie rzeczywistości w jej złożonym i trudnym kształcie. Taka sztuka może w sposób krytyczny - czyli analityczny, a nie krytykancki - mówić o problemach, które są ważne w kontekście globalnym, ale i naszym, poznańskim. Zawsze uważałem, że dobry festiwal to taki tylko, który wbija się tu [Michał Merczyński wierci palcem dziurę w stole - red.]. To ważny rok dla Malty w kontekście tego, co dzieje się w kulturze Poznania i Polski.

A w poznańskiej kulturze nie dzieje się najlepiej. Miał pan okazję oceniać wnioski w konkursie o tytuł ESK 2016. Jak wygląda Poznań z tej szerokiej perspektywy?

- Podzielam opinię całej komisji - projekt Poznania był, mówiąc delikatnie, mało spektakularny. W tym konkursie chodzi o dwie rzeczy. Po pierwsze: co chcemy powiedzieć Europie nowego i ważnego? Po drugie: w jaki sposób mieszkańcy miasta będą ten projekt współtworzyli, nie tylko jako widzowie - ESK ma wymiar nie tylko artystyczny, ale też społeczny. I jeszcze trzecia rzecz, która nie jest nigdzie zapisana, ale jest faktem - liczy się nie to, co już jest, ale to, co się chce zrobić. Chwalenie się tym, co mamy, nie jest przepustką do tego tytułu. W tych trzech podstawowych kwestiach Poznań nie miał mocnego programu. Decydowały tylko i wyłącznie kwestie merytoryczne, a nie np. polityczne, jak niektórzy próbowali sugerować. Mnie jako poznaniakowi było przykro. Bo ja jestem pyra, urodziłem się w Poznaniu, wychowałem się w Książu Wielkopolskim, do liceum chodziłem w Jarocinie. Poznań jest moim miastem. Ale musiałem spojrzeć na to obiektywnie.

Czego brakuje Poznaniowi?

- Przede wszystkim zrównoważonego rozwoju. Zawsze jak ktoś mnie pyta o sytuację Poznania, przytaczam słowa ministra Zdrojewskiego, który w latach 90. był prezydentem Wrocławia. Minister Zdrojewski uważa, że w latach 90. to Poznań miał kapitalną kartę przetargową, duży potencjał, a Wrocław był w ogonie. I ja się z nim zgadzam. Tylko że w pewnym momencie zaczęliśmy kłaść nacisk zbyt mocno na pewne rzeczy, kosztem innych, m.in. kultury. W Poznaniu trzeba więcej inwestować w kulturę, mówię to głośno i od dawna. Teraz jesteśmy w sytuacji, w której trzeba dokonać odważnych zmian. Nie możemy już niektórych tematów pomijać milczeniem. Teatr Muzyczny jest najsłabszym punktem na mapie instytucji kultury Poznania od lat. Trzeba też powiedzieć bardzo mocno, że teatry dramatyczne w tym mieście nie są najważniejszymi ośrodkami teatralnymi w kraju. Kiedyś być może były, ale dziś nie są. W trzecim sektorze powstaje w Poznaniu wiele interesujących inicjatyw, ale one nie mogą być finansowane z tej samej puli, co my. W obecnym systemie Malta musi startować w konkursach dla organizacji pozarządowych, choć ma inne znaczenie i pełni inne funkcje w tym mieście. I nie mówię tego z pychą. Nie chcę być wrogiem wszystkich młodych twórców w Poznaniu, a tak trochę jest. "Malta zabiera wszystko" - mówią. I to samo powtarzają im radni. Postrzegają nas jako rekina, który zjada plankton. A my jesteśmy raczej wielorybem, instytucją kultury, która powinna mieć stałą pozycję w budżecie miasta.

Nie wiem też, po cholerę budujemy Zamek Przemysła. Nie rozumiem tego projektu, to totalny absurd. Zamiast postawić na nową kulturę, która jest czymś do przodu, nie w stachanowskim, postrewolucyjnym sensie, ale w sensie kompetencji, uczestnictwa i edukacji, próbujemy odbudować rzecz, która prawdopodobnie nigdy nie istniała. Nie tędy droga.

Nurt nostalgii historycznej jest wśród władz Poznania silny.

- Jako człowiek, który w NInA zajmuje się digitalizacją, czyli zachowywaniem dziedzictwa kulturowego, mogę powiedzieć z pełnym przekonaniem - dziedzictwo jest przyszłością. Ale czy musimy do tego dobudowywać rodzaj wątpliwego pomnika? Nie bójmy się tradycji, ale nie bądźmy zachowawczy.

Dziś odbierze pan "Giganta", czyli nagrodę za "poznański styl pracy". Czym dla pana jest ten "poznański styl"?

- Praca organiczna z odrobiną szaleństwa to jedyna metoda funkcjonowania w dzisiejszym świecie. Tak uważam. Codziennie rano, gdziekolwiek się jest, wstając z łóżka czy myjąc zęby, trzeba myśleć o pewnej sytuacji, którą się konsekwentnie wokół siebie buduje. Przez ileś dni, miesięcy czy lat. Ale sama praca organiczna nie wystarczy. Trzeba mieć jeszcze sporo odwagi i trochę szaleństwa.

Tak pan pracuje. A jak odpoczywa?

- Jestem człowiekiem wody, ale nie usłyszy pan ode mnie, że wypływam moim luksusowym jachtem w rejs na koniec świata. Lubię jeziora wokół Poznania, nad jednym nich mam szczęście mieszkać. W mojej gospodarce energetyczno-emocjonalnej przestrzegam zasady jednego dnia tzw. nicnierobienia w tygodniu. Co nie znaczy, że kompletnie nic wtedy nie robię. Mogę spotkać się z przyjaciółmi, gotować, łowić ryby, pracować fizycznie w ogrodzie czy sprzątać. Chociaż nie, sprzątać nie lubię.

W przyszłym roku kończy pan 50 lat. Co będzie robił M.M. za 10 lat?

- To samo. Bo ja to naprawdę lubię robić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji