Artykuły

Pożegnaliśmy nie tylko Irenę Kwiatkowską

Mam pretensję do telewizji wszelkich, w szczególności tej publicznej, że nie uczciły Ireny Kwiatkowskiej przypomnieniem jej ról - pisze Piotr Zaremba w Uważam RZE.

Zapewne z czasem zrobi to niezawodna TYP Kultura, ale na razie cicho. Szkoda. A może to tylko do mnie się przykleił przesąd: skoro umarł wybitny aktor, przypominamy jego role.

Andrzej Łapicki, zestawiając Kwiatkowską z Mieczysławą Ćwiklińską, zauważył, że ta pierwsza była już aktorką na wskroś nowoczesną. Operującą nie rodzajowym naśladownictwem, lecz umownością, ironią, groteską. Dodałbym parę własnych obserwacji Należała do tych aktorów, którzy specjalnie się nie zmieniają. Nawet w najdziwaczniejszym przebraniu, w charakteryzacji bardziej naginają postać do siebie niż siebie do postaci. Mówiąc żartobliwie, była pod tym względem Holoubkiem komedii. Nie umiem precyzyjnie opowiedzieć, na czym taka technika naginania postaci do siebie polega. Po prostu Kwiatkowska zawsze była Kwiatkowską. Zawsze kazała nam pamiętać o umowności swoich występów.

I zarazem można ją zaliczyć do pokaźnego grona aktorów jej i odrobinę młodszego pokolenia, którzy operowali na pograniczu:

komedii i dramatu, śmieszności i melancholii, zabawy i ludzkiego ciepła. To nie tylko jej fenomen, także Jana Kobuszewskiego, Barbary Krafftówny, Wiesława Michnikowskiego, Wiesława Golasa i paru innych. Zawsze żałowałem, że tym aktorom, naprawdę potrafiącym nas rozśmieszyć, nie dawano częściej okazji przekraczania tej cienkiej granicy. Pokazania, jak śmiech w sposób jeszcze bardziej definitywny zmienia się we łzy.

Ale bywało, że tę granicę przekraczali. W latach 70. widziałem Kwiatkowską w radzieckim komediodramacie. Naprawdę dobrym. Grała tam - razem z Mariuszem Dmochowskim - ekscentryczną, bardzo zabawną ekscyrkówkę, która w sanatorium odnajduje spóźnioną miłość do dojrzałego mężczyzny. Cóż to był za koncert uczuć. Byłem na tym w Teatrze Nowym dwa razy. Nie pamiętam tytułu sztuki. Ale ich pamiętam.

Dziś aktorzy rzadko operują na tym polu. Można by powiedzieć, trochę żartobliwie (bo gdzie Rzym, gdzie Krym), że tacy zdarzają się w światowym kinie. Na przykład Jim Carrey, jeśli tylko powściągnie pokusę zbędnego błaznowania. Albo... Johnny Depp, tak, tak, który wciela się nieraz w rolę śmieszno-smutnego pierrota. Ale w Polsce to sztuka zanikająca. Może Cezary Żak i Artur Barciś? Może starszemu i nawet młodszemu Stuhrowi niekiedy to wychodzi? Na pewno Januszowi Gajosowi, ale to także już weteran. Współcześni młodsi aktorzy jakoś tych klimatów nie czują. Liryzm i komizm rzadko dziś chodzą w parze.

Jest coś jeszcze bardziej fundamentalnego. Kwiatkowska odeszła razem z tradycyjnym teatrem. A może z teatrem w ogóle. Bo zgadzam się z Gustawem Holoubkiem i Zbigniewem Zapasiewiczem, którzy już kilka lat temu mówili, że teatru nie ma. Uciekł w i bezsensowne eksperymentowanie albo w eventy, jak Wojewódzki jako gwiazda teatru Zebrowskiego.

Niekiedy jeszcze przypomina się nam, co straciliśmy, ale chyba po to, by nas bardziej zmartwić. Krystyna Janda wyreżyserowała po bożemu w Teatrze Telewizji "Rosyjskie konfitury" Ludmiły Ulickiej. Przedstawienie o współczesności, a przecież świadomie nawiązujące do Czechowa.

W ostatnim tygodniu pokazano nam ten koncert, ale to chyba koncert trochę pożegnalny. Choć czasami takie przedstawienia można jeszcze oglądać i w prawdziwych teatrach z kurtyna i sceną.

Szkoda, że tak bardzo czasami. Pani Irena poradzi sobie w niebie, ja bez tego prawdziwego teatru nie bardzo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji