Artykuły

Szaleństwo prawdy

Tekst "Świętej wiosny" wg "Dziennika" Wacława Niżyńskiego powstał specjalnie dla Krzysztofa Kolbergera. I to aktor jest najważniejszy na kameralnej scenie Opery Narodowej. Elementy baletu wydają się tylko uzupełnieniem, nawet nie zawsze koniecznym.

Kim naprawdę był Wacław Niżyński? Wiecznym chłopcem z poczuciem odrzucenia przez ojca, uzależnionym od matki, nawet kiedy przez parę lat jej nie widział? Genialnym tancerzem i przynajmniej uzdolnionym choreografem (choć zrealizował niewiele układów)? Intelektualnie niewyrobionym "bogiem tańca", którym go okrzyknięto, czy nadpobudliwym i rozkapryszonym gwiazdorem, cierpiącym na chorobę psychiczną jeszcze wtedy, kiedy jej symptomy były nieznaczne i można je było przypisać po prostu usposobieniu? Każdym z nich po trosze, a "Dziennik" artysty pisany w okresie jednego ze szczytów choroby nie pomaga w rozsądnym wyważeniu proporcji.

Którego Niżyńskiego mieliśmy zobaczyć? Obłąkanego, który opowie nam o tym, co dzieje się w nim, czy kolejne etapy jego życia? Cel, jaki stawiali sobie twórcy przedstawienia, nie jest jasny. Widzimy bowiem Mężczyznę (Krzysztof Kolberger) pogrążonego we własnym świecie, ewidentnie obłąkanego, który jednak momentami przemawia zupełnie logicznie. Zapowiada w dodatku: "Będę grał szaleńca, żeby mówić prawdę".

Do końca nie dowiemy się, co jest prawdą i do jakiego stopnia bohater modyfikuje rzeczywiste wydarzenia w toku narracji. A prawdziwe szczegóły biograficzne Niżyńskiego są bez trudu rozpoznawalne. Krzysztof Kolberger, bezsprzeczny bohater całości (choć ma na scenie alter ego w postaci tancerza Sławomira Woźniaka), pokazuje raczej smutnego szaleńca na nowo przeżywającego swoje życie. Mówi nie swoim głosem, kuli się, zastyga w bezruchu bądź przemawia jak natchniony szaleniec-przywódca... I do pewnego stopnia przekonuje, choć niektóre chwyty trudno uznać za niebanalne.

Owo "do pewnego stopnia" to właściwie główny problem spektaklu wg scenariusza i w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego. Do pewnego stopnia jest to monodram, ale przecież jest też mnóstwo ról tańczonych. Do pewnego stopnia jest to balet, ale sceny tańczone są tu jakby tylko uzupełnieniem relacji bohatera, rodzajem ilustracji. Rzadko wchodzi on w relację z bohaterami-tancerzami (co potwierdzałoby, że mamy do czynienia z projekcją jego zmodyfikowanych wspomnień). Z drugiej strony, to się jednak zdarza.

Spektakl jest do pewnego stopnia odważny, i to nie tylko w momentach dotyczących wciąż drażliwego tematu miłości homoseksualnej, bez których w ogóle nie da się opowiedzieć o Niżyńskim, ale także kiedy ten wykrzykuje przykre prawdy o publiczności. A jednak ma się poczucie wstydliwości u realizatorów, kiedy o tych sprawach mówią...

I wreszcie wykonanie ról tańczonych. Nie porywa, choć generalnych zarzutów też nie wywołuje. W mojej pamięci zostanie chyba tylko symboliczna scena, koniec zbiorowej sekwencji choreografii Niżyńskiego. Jest jak w "Święcie wiosny", tylko dziewczynę-ofiarę zastępuje Niżyński-dziecko (Sławek Woźniak).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji