Artykuły

Rzeszów. Spektakl bez reżysera

Krzysztof Prus, reżyser spektaklu w rzeszowskiej Siemaszce, domaga się usunięcia swojego nazwiska z plakatu. Na dwa tygodnie przed premierą został bowiem odsunięty od pracy nad sztuką. - Nie poradził sobie - tłumaczy dyrektor teatru. Relacja Magdaleny Żurad.

"Tańce w Ballybeg", sztuka Irlandczyka Briana Friela, miała premierę w sobotę w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej w Rzeszowie. Do jej realizacji przed kilkoma miesiącami został zaangażowany Krzysztof Prus [na zdjęciu], 38-letni reżyser z Katowic. Jednak ostatnie przygotowania nadzorował Henryk Rozen, były dyrektor artystyczny rzeszowskiego teatru. Zdaniem Prusa Rozen całkowicie spektakl zmienił i wypaczył wszystkie wcześniejsze założenia pracy nad przedstawieniem.

"Uprzejmie proszę o wykreślenie mojego nazwiska z afisza, ponieważ nie chcę i nie mogę wziąć odpowiedzialności za to, co dzieje się na scenie" - napisał Prus w liście do Zbigniewa Rybki, dyrektora teatru. List opublikował też na swojej stronie internetowej. Szczegółowo opisuje w nim własną wizję realizacji "Tańców...", która została zaprzepaszczona przez nowego reżysera sztuki.

Jak do tego doszło? - W piątek 1 kwietnia dyrektor Rybka przyszedł na próbę na moje zaproszenie. Ocenił dobrze spektakl, ale miał zastrzeżenia do postaci Michaela, narratora w sztuce. Obiecałem, że zastanowię się nad poprawkami. Ale już we wtorek się dowiedziałem, że będzie mi pomagał Henryk Rozen, jako bardziej ode mnie doświadczony reżyser - opowiada Krzysztof Prus. - Przyjąłem tę pomoc, bo pan Rozen znał wcześniej zespół i podobno cieszył się jego zaufaniem. To była dżentelmeńska umowa. Liczyłem, że taka współpraca pomoże aktorom otworzyć się, bo miałem wrażenie, że podczas pracy nad spektaklem zarówno aktorzy, jak i dyrektor bali się ciężaru tej sztuki. Zgodziłem się na współpracę, ale pod jednym warunkiem: ewentualne poprawki nie wypaczą mojej koncepcji, nie naruszą kośćca, który udało się już zbudować. Tymczasem pan Rozen nawet nie miał ochoty się z nim zapoznać. Sam pokazywał na scenie aktorom, jak mają się poruszać, kazał im bezmyślnie powtarzać gesty, a nawet intonację wypowiadanych kwestii - dodaje. Jaki był zdaniem Prusa efekt? "Zakłócona została dramaturgia spektaklu, straciła sens koncepcja przestrzeni scenicznej i muzycznego opracowania" - pisze w liście do Rybki.

Jak relacjonuje nam Prus - próbował rozmawiać z Rozenem i walczyć o swoją koncepcję, został w zasadzie odsunięty od realizacji sztuki. Dlaczego? - Uznałem, że pan Krzysztof Prus nie jest w stanie doprowadzić do premiery - tłumaczy dyrektor Rybka, który poprosił Rozena o pomoc w realizacji "Tańców...". - Zachowam się tak zawsze, gdy uznam, że premiera jest zagrożona - zapowiada i wyjaśnia: - Pan Prus, kiedy go zaangażowałem, przedstawiał mi swoją koncepcję sztuki. Na dwa tygodnie przed premierą muszę jednak widzieć, że spektakl będzie taki, jak się umawialiśmy, chcę by umowa została zrealizowana na scenie, bo same pomysły omawiane przy herbacie mnie nie interesują, obchodzi mnie efekt.

Henryka Rozena wybrał, bo - jak mówi - ma do niego zaufanie, zespół go ceni, poza tym pomógł po przyjacielsku. Teraz spektakl mu się podoba, choć przyznaje, że być może, Rozen jeszcze wprowadzi drobne poprawki.

To, co się stało, dyrektor Rybka uważa za normalną praktykę w teatrach. Przeciwnego zdania jest Prus. - Nigdy nie słyszałem o takim potraktowaniu reżysera - mówi rozżalony.

Jednak opinię dyrektora nieoficjalnie potwierdzają aktorzy grający w spektaklu. Uważają, że Prus nie potrafił przekazać im swoich sugestii. "Byliśmy zmęczeni ciągłym proponowaniem" - słyszymy. Pojawienie się Rozena określają jako deskę ratunkową dla sztuki.

Rybka obiecuje, że nazwisko Prusa - zgodnie z jego wolą - zniknie z plakatów, zostanie z nich wykreślone. W to miejsce nie pojawi się nazwisko Rozena. To chyba jednak nie koniec awantury, bo pozostaje kwestia najbardziej drażliwa: pieniądze. - Jeśli dostanę drugą połowę gaży, nie będę się domagał żadnego odszkodowania - mówi Prus. Pieniądze mają być wypłacone do końca tygodnia. Czy Rybka mu zapłaci? - Pan Prus dostanie do podpisania nową umowę - odpowiada wymijająco dyrektor. Nie chce jednak zdradzać szczegółów.

Jakie "Tańce..."

"Tańce w Ballybeg" cieszyły się wielką popularnością na scenach Irlandii i Anglii. Sztuka trafiła na Broadway, została też sfilmowana. To prosta historia dotycząca zwykłych ludzi, ich uczuć i związków, stawia proste, uniwersalne pytania. Część sukcesu zawdzięcza zapewne temu, że na wskroś przesiąknięta jest klimatem Irlandii, jej energetyczną, żywiołową muzyką. Tego w rzeszowskim przedstawieniu właściwie nie ma. Historia pięciu sióstr z małego miasteczka, budowana przez ponad dwie godziny na scenie, pozwala widzowi powoli wnikać w misterną plątaninę wzajemnych relacji. Ożywiają ją tylko krótkie, ale pełne ekspresji momenty dzikiego tańca, przez który bohaterowie wyzwalają się na moment z przytłaczającej ich coraz bardziej rzeczywistości.

Charaktery postaci są zarysowane od początku do końca zdecydowaną kreską, pod wpływem wydarzeń zmienia się ich życie, ale nie one same. Tylko Kate (Katarzyna Słomska) stopniowo odkrywa wrażliwe oblicze odpowiedzialnej i silnej nauczycielki. Niestety, metamorfozie nie ulega też bohater-narrator, który powinien być filarem spektaklu, bo to w jego wspomnieniach rozgrywa się akcja. Właściwie do końca nie wiadomo dlaczego i po co właśnie on opowiada nam całą historię. Wspomnienia nie wpływają na niego, niczego nie zmieniają, są tylko słodko-gorzką opowieścią bez puenty. Widzowie po spektaklu też nie spojrzą na życie inaczej. Tę rzetelnie wyreżyserowaną i tak samo zagraną sztukę polecam miłośnikom obyczajowych, spokojnych i ciepłych opowieści o zakamarkach ludzkich uczuć, bez przesadnego dramatyzmu, wielkich wzruszeń i burzliwych emocji.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji