Artykuły

Nie lubię hipokryzji i chamstwa

- Wszyscy jesteśmy bohaterami jakiejś historii i odgrywamy w teatrze, jakim jest życie, rolę raz śmieszną, raz tragiczną - mówi JANUSZ GŁOWACKI, dramaturg i prozaik.

Z dramaturgiem i prozaikiem Januszem Głowackim rozmawia Grzegorz Kozera:

Dzieli pan życie między Amerykę i Polskę. Śledzi Pan na bieżąco nasze życie polityczne?

- Na bieżąco to bez przesady, ale od czasu do czasu patrzę na to, co się w Polsce dzieje. Cóż, teraz jest nastrój odnowy, czyli prawie wszystkie wiadomości dotyczą jakichś komisji śledczych. Bardzo interesujące jest też, że tutaj do wszelkiego rodzaju "szotów" zaprasza się polityków. Za oceanem tego nie ma, Ameryka jest o wiele mniej upolityczniona. Politycy występują tam tylko w specjalistycznych programach, a w Polsce są wielkimi gwiazdami, na pewno ze względu na ich charyzmatyczny charakter i niezwykle intelektualne możliwości. Bez przerwy widzę, jeśli nie pana Leppera, to pana Giertycha. Z entuzjazmem i podziwem słucham ich projektów uzdrowienia Polski, wycofania się z Unii Europejskiej, dopieprzenia homoseksualistom.

Co Pana szczególnie denerwuje?

- Bardzo nie lubię hipokryzji i chamstwa. Jest tego w Polsce bardzo dużo. To, co oglądamy na co dzień, te próby dojścia do prawdy przy mówieniu nieprawdy, są trudne do wytrzymania. Ale oczywiście można się do tego przyzwyczaić, uznając to za konwencję i normalny sposób eleganckiego dialogu. Najsmutniejsze, że chcielibyśmy tę prawdziwą prawdę poznać. Tyle że przy pomocy innych metod.

W Pańskich utworach pojawiają się często postać o mentalności ciecia. Wśród rodzimych polityków dostrzega Pan podobnych osobników?

- Nasi politycy zmieniają się w rzymskich senatorów i strasznie trudno się w tym zorientować. Pan Lepper, prowadząc dialog polemiczny, wystąpił ostatnio jako obrońca wyższych wartości kultury politycznej i wyglądał tak wspaniale, że z cieciem w żaden sposób nie da się go skojarzyć. Może z Juliuszem Cezarem, jeżeli go to porównanie nie obraża.

A może powinniśmy się bać polityków?

- Bać się nie należy. Trzeba się natomiast przyglądać, ponieważ zbliżają się wybory, więc prawdopodobnie nastąpi eksplozja obecności polityków w życiu telewizyjnym, które - jak wiadomo - jest jedynym prawdziwym życiem. Wszystko, co widzimy za oknami, nie istnieje naprawdę, jest ledwie żałosną namiastką tego, co się dzieje w telewizji. Tylko życie telewizyjne jest prawdziwe.

Był Pan w samym centrum tragedii na Manhattanie 11 września 2001 roku. Co Pan sądzi o pomyśle wybudowania w Kielcach pomnika w hołdzie ofiarom zamachu na World Trade Center?

- Okazanie uczucia i współczucia nowojorczykom jest oczywiście gestem bardzo pięknym. Nawet jeśli gdzieś tam w podświadomości kryje się nadzieja, że Nowy Jork się odwdzięczy. Na przykład finansowo.

Może chodzi o zwrócenie uwagi świata na Kielce.

- Daj Boże, niech zwróci. Przy czym jeśli chodzi o budowę pomników, to ja mam pewien dystans. Uważam, że powinno się najpierw więcej szpitali zbudować, bezrobocie zmniejszyć, a na końcu stawiać pomniki. No ale - co kto lubi.

Powiedział Pan kiedyś, że pisze "Z głowy", by zastanowić się nad sensem własnego życia. Znalazł Pan ten sens?

- Nie, ale szukam dalej. Ta książka jest rzeczywiście namysłem nad moim życiem, ale też nad światem, do czego on zmierza i dlaczego to wszystko tak okropnie wygląda. Odpowiedzi na razie nie mam. Może jak napiszę następna książkę, to się do niej zbliżę.

Następna książka też będzie autobiografią?

- Pół na pół. Dopiero ją wymyślam.

Pisanie o sobie dla pisarza jest dość ryzykowne. Zwykle pisarze ubierają prawdziwe historie w fikcję, żeby się nie narazić. A Pan poleciał po całości, "Z głowy" to rzec bardzo osobista, z konkretnymi nazwiskami. A nawet jeśli nie ma nazwisk, postacie są identyfikowalne. Na przykład parkingowy.

- Wie pan, ilu jest parkingowych? Poza tym wymieniają się.

Ktoś się na Pana obraził po przeczytaniu tej książki?

- Nie miałem żadnych problemów. Może poza jednym: jacyś ludzie poszukiwali mojego adresu, żeby pożyczyć pieniądze, bo wiedzieli z książki, że mieszkam na Bednarskiej. I właśnie parkingowego pytali o mój dokładny adres. Ale nie słyszałem, by ktoś się obraził. Moim celem nie było obrażanie kogokolwiek, choć gdybym chciał, mógłbym to zrobić. Ale ja, proszę pana, tyle się napatrzyłem na świat, życie i ludzi, że złagodniałem. Może to się wiążee z tym, że kiedy pisałem scenariusz "Rejsu", czy pierwsze opowiadania, to wierzyłem, że coś jeszcze można zmienić, a teraz uznałem, że nic się nie da zrobić. Czyli może ta moja łagodność wynika z rezygnacji.

Chyba jednak nie złagodniał Pan wobec siebie. Gdy czytałem "Z głowy", odniosłem wrażenie, że jest Pan więcej autoironiczny niż ironiczny.

- Chyba jedno i drugie. Często powtarzam, że ironia jest najlepszym i jedynym sposobem pisania o rzeczach bardzo poważnych i tragicznych. Nie uważam, żeby pisząc dramatycznie dało się ludzi poruszyć. Staram się nie uważać siebie i swoje losy za najbardziej istotne i najtragiczniejsze w historii świata i cywilizacji, tylko tak się temu przyglądam. "Z głowy" tu jest moja historia w świecie. Potraktowałem siebie trochę jak postać literacką. Opowiadam o swoich losach jako bohater literacki, który się nazywa Janusz Głowacki i jest zaplątany w absurdy świata

"Z głowy" składa się z anegdot. Życie jest dla Pana anegdotą?

- Te anegdoty nigdy nie są same dla siebie, starają coś pokazać, wytłumaczyć albo dać do myślenia. Na tej zasadzie całe życie jest fabułą, z najrozmaitszymi, zmieniającymi okolicznościami, śmiesznymi i tragicznymi. A że życie jest anegdotą? Cóż, wszyscy jesteśmy bohaterami jakiejś historii i odgrywamy w teatrze, jakim jest życie, rolę raz śmieszną, raz tragiczną, choć nie zawsze sobie to uświadamiamy. Ja, przytaczając te anegdoty, prawdziwe albo zmyślone, próbuję znaleźć swoje miejsce w tragifarsie, która się dzieje dookoła.

* * *

Janusz Głowacki

Urodzony w 1938 r. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim, potem przeniósł się na wydział aktorski PWST. Jak sam mówi, wyrzucony za brak zdolności i cynizm, wrócił na UW i ukończył wydział Filologii Polskiej. Od 1964 do 1981 roku pracował jako felietonista w tygodniku "Kultura", a w latach 60. publikował też w "Słowie Ludu" recenzje teatralne z warszawskich spektakli.

Światowy sukces przyniosły Głowackiemu sztuki teatralne. W grudniu 81 roku, na kilka dni przed wprowadzeniem w Polsce stanu wojennego, Głowacki wyjechał do Londynu na premierę sztuki "Kopciuch" w Royal Court Theatre, w reżyserii Danny Boyl ("Trainspotting"). Od 1983 r. mieszka w Nowym Jorku. Wystawiony w 84 r. przez jeden z najlepszych nowojorskich teatrów, Joseph Papp Public Theatre, w reż. Johna Maddena ("Zakochany Szekspir") z laureatem Oskara Christopherem Walkenem w roli głównej, "Kopciuch" ("Cinders") rozpoczął triumfalną drogę Głowackiego po teatrach całego świata. Głowacki jest także autorem scenariuszy filmowych, m.in. do "Rejsu" (wspólnie z Markiem Piwowskim), "Polowania na muchy" i "Trzeba zabić tę miłość". Jego książka "Z głowy" trafiła na listy bestsellerów. Kilka dni temu ukazał się zbiór felietonów Głowackiego "Jak być kochanym".

Na zdjęciu: Janusz Głowacki (z lewej) i jego szwedzki tłumacz Lenart Ilk.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji