Judasz Iskariota superstar
Do chorzowskiego Teatru Rozrywki na przedstawienie "Jesus Christ Superstar" wybrałem się z dwóch powodów. Po pierwsze chciałem zobaczyć w jaki sposób tak fascynująca postać jak Jezus została przeniesiona w czasy współczesne, po drugie musiałem sprawdzić czy cale zamieszanie wokół tej rock-opery jest uzasadnione.
Na technicznej stronie występu - jak zwykle w tym teatrze - nie zawiodłem się. Zadowolony byłem zarówno ze świetnej muzyki w wykonaniu orkiestry pod dyrekcją Jerzego Jarosika jak i z wyśmienitej gry aktorów z moim ulubieńcem - Jacentym Jędrusikiem (król Herod) - na czele. Gorzej było z samym przedstawieniem i jego przesłaniem.
Głównym bohaterem ku zaskoczeniu wielu jest nie Jezus, lecz Judasz. Janusza Radka grającego niezwykle przejmująco tę rolę jest tak "wiele", że kiedy skończyła się scena samobójstwa - odetchnąłem z ulgą. Za wcześnie! Okazało się, że jeszcze zagra "wodzireja nieba". Podczas tej kiczowatej sceny psującej całe przedstawienie chciało się aż krzyczeć do Maćka Balcara... "Jezu, zrób coś!". Generalnie sztuka ta mówi o dylematach Judasza i Marii Magdaleny dotyczących miłości do Jezusa, który przedstawiony jest jako supergwiazda. I to wszystko! Na próżno szukać tu głębszego przesłania. Zresztą Andrew Lloyd Webber i Tim Rice nie chcieli robić dzieła religijnego. Sprawia to jednak wrażenie, że chcieli zrobić dobrą rock-operę - co im się udało - i musieli znaleźć łatwy, "chodliwy" temat. Równie dobrze mogło to być życie Buddy, Elvisa Presleya lub Adolfa Hitlera.