Artykuły

Warszawa. "32 omdlenia" u Jandy

Jerzy Stuhr przyjechał do Warszawy by zagrać z Krystyną Jandą w jej teatrze. "32 omdlenia", które są połączeniem trzech nowel Czechowa, swoją premierę w Polonii będą miały 15 kwietnia. PAP rozmawia artystą o jego nowej roli, teatrze i jego włoskim filmie.

PAP: Nowele "Niedźwiedź", "Oświadczyny" i "Historia zakulisowa" zebrane w "32 omdleniach" to teksty Czechowa stosunkowo nieznane publiczności. Co ta sztuka przekazuje współczesnemu odbiorcy?

Jerzy Stuhr: Trzeba na to spojrzeć w dwóch planach. Jeden to to, że te zabawne jednoaktówki niosą za sobą ogólnoludzkie prawdy, że ludzie są niedoskonali, że często topią w pozorach prawdziwe namiętności. Ale w tym przedstawieniu jest przede wszystkim próba dyskusji o teatrze, o kondycji zawodu aktora. W tej sztuce chcemy pokusić się o obraz aktorstwa, jaki towarzyszył nam w naszej młodości. To się zmieniło na przestrzeni ostatnich 40 lat. Dzisiaj aktorzy stawiają sobie zupełnie inne cele niż kreacja. Dziś teatr idzie w stronę obnażenia się, pokazania swojego stanu wewnętrznego. Nas wychowywano tak, że teatr jest z istoty swojej sztuczny i teraz należy w tej przestrzeni wykreować postać, która nie jest nami, ale jest wiarygodna dla widza. (...) Do tego służy cały sztafaż teatru: kostiumy, charakteryzacja, zmienność charakterów, które aktor pokazuje.

PAP: To, że aktorzy dziś chcą pokazać swoje wnętrze, to źle, dobrze, czy może po prostu inaczej?

J.S.: Inaczej. Zmieniła się estetyka. Sam brałem w tym udział do pewnego momentu, a teraz zaczynam obserwować to z boku. I tym spektaklem chcę się w tę dyskusję włączyć. Ale musi mi w tym pomóc publiczność, która to zaakceptuje. Moim mistrzem był Tadeusz Łomnicki. Był mistrzem transformacji. W każdej jego postaci odnajdowałem siebie, a przecież to nie był on prywatnie. W przypadku komedii trzeba jeszcze widza rozśmieszyć. Dziś rzadko sam aktor rozśmiesza publiczność. To postawienie ludzi w absurdalnej sytuacji powoduje śmiech.

PAP: Czechow jest szczególnym autorem...

J.S.: Za moich studenckich czasów repertuar, który tu gramy, był obowiązkowy. Wszyscy musieliśmy przejść przez "Oświadczyny" i można powiedzieć, że swoją karierę zaczynałem i kończę "Oświadczynami" i "Niedźwiedziem". Więc jeżeli będą to oglądać aktorzy, to przypomną się im zmagania z czasów szkolnych.

PAP: Czy to znaczy, że kończy pan karierę?

J.S.: Nawiązuję do tego, co powiedziałem. Jeżeli w pewnym momencie współczesne pokolenie oddali się od nas estetycznie, to już zaczynamy się oddalać. Nie mówię teraz o filmie, tylko o teatrze. Mam poczucie, że zaczynam być obserwatorem, ponieważ mnie przyświecały inne ideały. Oczywiście sam tworzyłem i grałem w przedstawieniach, gdzie robiliśmy różne sztuczki z publicznością. Wiele lat grałem "Kontrabasistę", w którym bardzo żywo rozmawiało się z widownią. Dziś to jest próba z przymrużeniem oka, czy ten powiedzmy teatr historyczny, może jeszcze wciągnąć widza, tym razem w zabawę.

PAP: A więc będzie pan jednak jeszcze grał w teatrze.

J.S.: Nie wiem, co mi jeszcze kto w życiu zaproponuje. Ale sam z siebie chciałbym dać znak publiczności, że jeżeli chcą mnie oglądać takiego, jakim jestem, to bardzo proszę, będę im służył. A jeżeli nie, to usiądę na ich miejscu. Teraz jadę na festiwal interpretacji do Katowic, gdzie jestem jurorem i przez tydzień pooglądam sobie nowy teatr.

PAP: To znaczy, że oglądanie sprawia panu taką samą przyjemność, jak granie?

J.S.: Mam skażone oglądanie, ponieważ jestem aktorem i widzę, co się komu w danym momencie na scenie udaje, a co nie. Czasem się za kolegów boję, czasem wstydzę. To nie jest oglądanie z pełną radością. W kinie tak. Film potrafi mnie tak uwieść, że tracę poczucie rzeczywistości, a w teatrze jest mi trudno.

PAP: Wiele razy spotykał się pan w pracy z Krystyną Jandą. Dziś gości pan na deskach jej teatru. Czym jest dla pana to spotkanie?

J.S.: Jest ogromnie sentymentalne. To jest zwieńczenie naszej wieloletniej przyjaźni. Mam poczucie, że jej trochę pomagam, bo w teatrze prywatnym wszystko jest wspaniałe, kiedy jest pełna widownia, a kiedy nie ma - to zaczynają się nerwy. Nawet się ostatnio jej zwierzyłem, że to jest mój taki prezent dla niej. Kto inny by mnie do tego nie namówił.

PAP: To znaczy, że będzie pan często przyjeżdżał do Warszawy, by grać ten spektakl?

J.S.: Jeżeli się powiedzie, to tak. Ten teatr zaczyna teraz spełniać taką funkcję, jaką ja sam pełniłem przez ponad 20 lat, czyli zaczyna jeździć ze spektaklami po Polsce. Teraz też się zapowiada na to, że będziemy grać w różnych miejscach. Bardzo się cieszę, że nie będę już tylko obserwatorem.

PAP: W niedzielę obchodzimy 50. Międzynarodowy Dzień Teatru. Mamy się z czego cieszyć, ponieważ publiczność wróciła do teatru.

J.S.: Bardzo optymistycznym znakiem jest to, że ludziom opłaca się otwierać prywatne teatry. To znaczy, że jest zapotrzebowanie na tę sztukę. Cudowne w teatrze jest to, że on nigdy nie umrze. Zawsze znajdzie się grupa ludzi, która będzie chciała się spotkać z ludźmi teatru i wspólnie uwierzyć w fikcję. Nawet w dzisiejszym stechnokratyzowanym, ogołoconym z poezji świecie. Znajduje się raz mniejsza, raz większa grupa ludzi, która mówi do nas: pokażcie nam losy ludzkie, a my w to na chwilę uwierzymy. To jest piękne. Teatr może się kurczyć, ale będzie zawsze.

PAP: 15 kwietnia mają premierę "32 omdlenia" w Teatrze Polonia i tego samego dnia we Włoszech jest premiera filmu "Habemus Papam", w którym zagrał pan jedną z głównych ról.

J.S.: Spędziłem pół roku w Rzymie kręcąc ten film. To jest bardzo ważny obraz. Już w czasie zdjęć cała ekipa miała poczucie, że robi film, który zabierze głos w poważnej dyskusji, na temat kondycji Kościoła katolickiego na świecie. Bardzo się cieszę, że mogłem pracować przy tym filmie, że mój głos przyczynia się do tej dyskusji. Ten film mogli zrobić tylko Włosi, którzy mają tradycje i żyją w symbiozie z Watykanem przez wieki. Oni mają największe prawo zabrać głos w tej sprawie. Ten film odbywa się w pięknym entourage'u Rzymu, Watykanu. Michel Piccoli wspaniale gra papieża, oczywiście wykreowanego. Nie ma tu żadnych odniesień do żadnego ze znanych nam papieży. No i bardzo się cieszę z mojej roli, która jest bardzo ważna w tym filmie. Poza tym spełniło się moje marzenie. Nie miałem nawet agenta na zachodzie, ponieważ nie chciałem brać udziału w komercyjnych produkcjach ani w Polsce, ani za granicą. A tutaj ta postać została napisana specjalnie dla mnie. Włożyłem bardzo dużo pracy w tę rolę. Gram rzecznika prasowego Watykanu. To może być cudzoziemiec, ponieważ często tak bywa w Watykanie, że wszyscy mówią po włosku, a Włochami nie są. Natomiast jeżeli kogoś się wybiera na rzecznika prasowego Watykanu, to on musi mówić po włosku perfekcyjnie. Ten człowiek w każdej chwili musi poradzić sobie z plejadą dziennikarzy. Papież może mówić z obcym akcentem, a rzecznik już nie.

Ten film także zwieńcza moją przyjaźń z Nannim Morettim, z którym znam się już dość długo. To jego filmy były inspiracją dla mnie, do tego, by zacząć robić własne. Potem pomógł mi wypromować moje "Historie miłosne" i był ich dystrybutorem. Zagrałem także u niego w filmie o Berlusconim "Kajman". Dla Włochów to był bardzo ważny film. Niestety, nie będzie mnie na premierze "Habemus Papam", ale mam nadzieję, że przy okazji innych pokazów się pojawię.

PAP: Myśli pan, że "Habemus Papam" ma szansę na dystrybucję w Polsce?

J.S.: Moment jest szczególny, ponieważ zbliża się beatyfikacja. Ale myślę, że tak. Uważam, że dorośliśmy do takich dyskusji. Poza tym to się wszystko wiąże z finansami. Bardzo bym chciał, żeby na festiwalu Era Nowe Horyzonty pan Roman Gutek zainteresował się tym filmem. Tak jak było to w przypadku "Kajmana".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji