Artykuły

Zostaje tylko bat?

Można by polemizować z psychoanalityczną wizją "Snów", z rozwiązywaniem zagadki Raskolnikowa na gabinetowej kozetce. Ale sceniczne efekciarstwo odbiera tej polemice rację bytu.

Spośród licznych postaci, relacji, wątków i aspektów "Zbrodni i kary" Eugeniusz Korin wybrał kilka. Bardzo byłam ciekawa tego wyboru. Intrygował mnie też tytuł przedstawienia: "Sny". Czy w nich należy upatrywać źródła zła? Czy obnażają ciemną stronę naszej natury, pokazują jakąś ukrytą prawdę o nas? A może i zbrodnia, i kara pozostaną w sferze potencjalności? Szłam na przedstawienie z nadzieją: ten tekst - przy całej swej uniwersalności - jest przecież tekstem na dziś. Namnożyło się Raskolnikowów - i tych świadomych swej roli, i tych ulegających jej mimowolnie. Jakkolwiek paradoksalnie by to nie brzmiało, cieszyłam się też na "poważne" przedstawienie - bardzo mi takiego brakowało w Teatrze Nowym od dłuższego czasu.

Moje odczucia po spektaklu trudno nazwać rozczarowaniem, zawodem. To raczej smutek. Jest w "Snach" co najmniej kilka elementów, które sprawiają, że nie potrafię przestać myśleć o tym przedstawieniu: to niewątpliwie temat; to także kilka inscenizacyjnych zabiegów, które zostały mi w pamięci silniej niż słowa padające ze sceny, niż emocje i racje, które próbowali przekazać widzom aktorzy. Próbuję "czytać" ten spektakl jak najwnikliwiej, ale trafiam na jakąś barierę nie do pokonania. Na jakieś zakłócenia.

Teatralna pułapka

Najważniejsze z nich to chyba aktorstwo. Kolejne postacie - Raskolnikow, Sonia, Porfiry, Marmieładow, Katarzyna, Zamiotow, Starucha-lichwiarka, Stróż, Czarna Dama... - żyją jakimiś osobnymi (sobie tylko znanymi) życiami. Można to oczywiście przyjąć za dobrą monetę, potraktować jako trop interpretacyjny: taki jest ten świat, nie ma w nim międzyludzkich relacji, każdy egzystuje osobno - oto jedna z przyczyn tragedii. Ten zabieg staje się jednak - przynajmniej w moim odbiorze-przyczyną pewnej czysto teatralnej pułapki. W efekcie przez trzy i pół godziny mamy bowiem do czynienia z serią kolejnych popisów, kolejnych etiud, w których poszczególni aktorzy rzeczywiście "dają z siebie wszystko". I gdyby każdego z nich odbierać osobno, należałoby pewnie stworzyć coś na kształt rankingu oraz przekroju różnych sposobów czy stylów gry. Raskolnikow Radosława Elisa, z mało wiarygodnym i słabo umotywowanym psychologizmem stylizowanym na współczesną nijakość, wypada w tych "zawodach" blado. Sonia Edyty Łukaszewskiej wnosi na scenę świeżość, błyszczące oczy, cieszy brakiem maniery - ale ginie gdzieś w meandrach kolejnych niejasnych sytuacji; szkoda. Starucha Bożeny Borowskiej ubrana w widowiskową malarskość wydaje się interesująca, aczkolwiek nie bardzo rozumiem jej niezwykłą baśniowość w kontekście realizmu całości (pomysł, iż Raskolnikow zabija senną zmorę, a nie człowieka z krwi i kości, nie przekonuje mnie w tej historii). Porfiry Mariusza Sabiniewicza zostaje w pamięci jako "aktor wszechstronny", który zagra każdą rolę (bywa podobny i do mickiewiczowskiego Sędziego Andrzeja Seweryna, i do Wojciecha Standełły, i do Hrabiego Wacława z "Fredry dla dorosłych"; podczas finałowego spotkania z Raskolnikowem staje się wreszcie intrygującym Porfirym). Marmieładow Mariusza Puchalskiego jest pewnie jedną z najbardziej wiarygodnych postaci: do tego stopnia, że - dokładnie jak przygodnego pijaka - nie chce się go słuchać do końca. Katarzyna Antoniny Choroszy z trudem balansuje na granicy między wielką tragiczką a histeryczką. Rodzajowy stróż Mirosława Kropielnickiego jawi się w tym całym zamieszaniu jako jedyna postać, która żywcem zeszła z kart powieści opisującej petersburskie ulice - tylko co właściwie ma tu robić?

Taki trend

Pewnie mogłoby to wszystko być szalenie atrakcyjne, gdyby nie pewien istotny fakt: nic na to nie poradzę, ale nie przychodzę do teatru dla tworzenia rankingów i podziwiania popisów. Przychodzę do teatru dla spektaklu, dla sztuki pisanej przez większe "s" niż pojedynczy sukces. Nie winię za zaistniały stan rzeczy aktorów (w każdym razie nie przede wszystkim) - większość z nich pamiętam przecież także z wcześniejszych realizacji: i złych, i nijakich, i dobrych, i doskonałych. Tym razem mam jednak wrażenie, że zdominowała ich koncepcja "każdy robi, co potrafi", której teatr - niestety - nie lubi. A do tego - także niestety - ten trend gości na poznańskiej scenie coraz częściej. Smutne to, bo Teatr Nowy zaczyna przypominać konstelację lokalnych gwiazd rodem z XIX wieku. Smutno, tym bardziej że jeszcze kilka lat temu był tam prawdziwy zespół - tak dobry i tak różny od tego, co proponują z uporem godnym lepszej sprawy teatry stołeczne. Równamy więc do stolicy, szkoda tylko, że to równanie w dół.

Na widowni regularnie pojawiają się grupy licznych fanów oklaskujące z pasją swoich ulubieńców, reagujące z oszałamiającą precyzją na każde "oko do widza". Tak było i tym razem. Martwi, że ta reakcja to także śmiech nie zawsze w najwłaściwszych momentach. Martwi, że ta reakcja staje się pożądana przez aktorów, wystarcza do dobrego samopoczucia.

Tylko ludzi nie widać

W całym tym scenicznym galimatiasie gubi się gdzieś to, o co właściwie chodzi. Owszem, Raskolnikow zabił i miał wyrzuty sumienia. Porfiry prowadził swoje wyrafinowane śledztwo w tej sprawie, Marmieładow zginął, Sonia miłosiernie wybaczała... Ale po co właściwie to wszystko? Oczywiście, istotne jest to, co się mówi. I ze sceny padło bardzo wiele słów - także tych najważniejszych. Równie ważne jest jednak, jak się mówi i w jakim celu, w jakiej sprawie - a z tym jest w "Snach" większy kłopot. Słychać kolejne kwestie, a postacie stają się w tym stylistycznym pomieszaniu coraz bardziej papierowe: raz powstaje blada akwarela, innym razem przerysowana karykatura. Tylko ludzi jakoś nie widać. I, broń Boże, rzecz nie w tym, żeby koniecznie wołać na ratunek mistrza Stanisławskiego. Ale jakaś pomoc chyba by się przydała.

Psychoanalityczny kleks

Żeby się "odnaleźć", dostajemy - jak obuchem w głowę - ostatnią scenę, tworzącą z pierwszą swoistą klamrę przedstawienia. Otwierało je dziecko bawiące się drewnianym koniem na biegunach. W finale przywołany jest sen Raskolnikowa: pijany Saszka i jego kompani katują chudą kobyłkę. Nieszczęsnego konia gra chłopczyk zaprzęgnięty w długie czerwone szarfy. I nagle robi się jak w gabinecie miernego psychoanalityka, bo przesłanie spektaklu zdaje się brzmieć: uważaj rodzicu, co widzi twoje dziecko - może zostać mordercą. Przepraszam za brutalność i trywialność wywodu, można by wszak wysnuwać bardziej górnolotne wnioski, odwoływać się do erudycyjnych asocjacji. Jednak sytuacja, w której na scenie klęczy malec zasłaniający oczy, a tuż przed nim z siekierą wiruje w transowym zapamiętaniu Saszka Janusza Andrzejewskiego, budzi we mnie wyłącznie niesmak Drugi plan z pantomimą Zbigniewa Grochala litościwie zmilczę. Żadną miarą mnie to nie wzrusza, choć teoretycznie powinno - wszak reżyser próbuje się przecież odwoływać do uczuć. Mógłby być ten finał oczyszczeniem. Tylko dlaczego potraktowano go tak nachalnie, tak dosadnie, tak jednoznacznie? Dlaczego tchnie z niego przede wszystkim sztuczność? Czy rzeczywiście na takiego kleksa nad "i" zasłużyli sobie i Dostojewski, i Raskolnikow? To przesłanie jest w jakimś sensie prawdziwe, przejmujące, ważne - rzeczywiście dotyczy nas wszystkich, uwikłanych w egzystencjalne tajemnice, w "przeklęte problemy". Można by polemizować z psychoanalityczną wizją "Snów", z rozwiązywaniem zagadki Raskolnikowa na gabinetowej kozetce. Ale sceniczny efekt czy raczej efekciarstwo odbiera tej polemice rację bytu.

Jednak dużo

Zostanie mi w dobrej pamięci po tym spektaklu świetlista czerwona linia, dzieląca scenę na różne sposoby: szkoda tylko, że nadal sama będę szukać granicy między dobrem i złem, między prawdą i fałszem, rozumem i mądrością. Zostanie lejtmotyw - świszczący odgłos smagającego powietrze bata, budzący prawdziwą grozę (o innych jego scenicznych konotacjach postaram się zapomnieć). Ten bat rzeczywiście staje się dźwiękową metaforą wszelkich możliwych traumatycznych przeżyć: są w nim klapsy na gołą pupę, policzki wymierzone w gniewie, ostre słowa, które ranią... Całkiem realnie zostanie mi też przepiękny program zaprojektowany przez Blankę Tomaszewską i zredagowany przez Sergiusza Sternę-Wachowiaka. No, i cały Dostojewski. Myślę, że to dużo...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji