Artykuły

Matka zawsze walczy

- Teraz już wiem, że ten monodram był potrzebny i mnie, i widzom, którzy chcą go oglądać. Ludzie przychodzą na "Rok magicznego myślenia" nie po to, by nasycić się moim bólem, lecz by zmierzyć się z bardzo głębokim tematem - mówi EWA BŁASZCZYK, aktorka Teatru Studio w Warszawie.

Z Ewą Błaszczyk, której córka Ola od 11 lat jest w śpiączce, o tym, jak żyć po tragedii, rozmawia Krystyna Pytlakowska.

W 2000 roku zawalił jej się świat. Najpierw zmarł mąż, znany satyryk Jacek Janczarski. Miał zaledwie 55 lat. Kilka miesięcy później sześcioletnia córeczka Ola zakrztusiła się połykaną tabletką. Przestała oddychać, o jej życiu decydowały sekundy. Uratowano ją, ale zapadła w komę, w której pozostaje do dziś. Pamiętam ściągniętą z bólu twarz Ewy Błaszczyk, lęk o nią. I pytanie, czy będzie umiała się podnieść, skąd weźmie siły, by przetrwać?

Kiedy udzielała mi Pani 10 lat temu pierwszego wywiadu po wypadku Oli, bałam się nawet uśmiechnąć - takie to byłoby nie na miejscu. Teraz czuję, że mogłybyśmy się obie roześmiać z usłyszanego właśnie dowcipu. Czas leczy?

- Czas sprawia, że nabieramy dystansu do różnych wydarzeń, traum, rozpaczy. Chętnie się śmieję. Chcę się śmiać, chcę żyć. Po wypadku Oli jakby mnie nie było. Jakby ktoś mnie wytarł z życia gumką. Nie istniałam po prostu. Teraz jestem, wszystko zostało poukładane. Tu jest Ola, tu Mania. Tam fundacja i budowa. I praca, która jest wentylem. Jest spokojniej. Już od półtora roku nie wzywam nocą karetek, bo stan Oli jest w miarę stabilny. A nawet nieznacznie się poprawia.

Ale nigdy nie będzie chodzić, mówić, nie powie: "Mamo". Powiedział to Pani brutalnie profesor z Austrii. A Pani ciągle walczy. Dlaczego?

- Profesor Franz Gerstenbrand, wielki autorytet, który komą zajmuje się kilkadziesiąt lat, powiedział, żebym się nie łudziła. Że od wypadku minęło więcej niż półtora roku, a tylko w tym okresie istnieje realna medyczna szansa na powrót. Potem może zdarzyć się tylko cud, a ja muszę się z tym pogodzić.

Jak się z tym pogodzić?

- Nie wiem. Byłam w szoku, który znieczula. Rzadko płaczę, ale wtedy zamknęłam się w łazience i wyłam. Jak to? Już tak ma zostać? Przecież ludzie budzą się ze śpiączki nieraz po bardzo długim czasie. Sama znałam taki przypadek, gdy ktoś ocknął się po 19 latach. Wiedziałam, że muszę działać, pilnować Oli, śledzić, co pojawia się nowego w medycynie. Walczyć. Pyta pani, czemu walczę nieustannie? Bo to jest część mojego życia. Bo bez tej walki skazałabym moje dziecko na śmierć. Dlatego.

I ciągle Pani nie traci nadziei?

- Nie wolno nigdy tracić nadziei. Stracić nadzieję to jak umrzeć.

Wraca Pani myślami do tamtego wieczoru sprzed 11 lat? Myśli: "A gdyby nie połykała tamtej tabletki?".

- Nie wolno myśleć w ten sposób. Jeżeli rozmyślam o wypadku, to tylko w kontekście: "Boże, a gdyby mnie przy tym nie było...". Nie ma sensu układać innych scenariuszy. Ale byłam, na szczęście. Wybiegłam, rzuciłam się na maskę samochodu na ulicy. Obcy człowiek zawiózł nas do szpitala. Ważne były już nie sekundy, lecz ich ułamki.

Wraca Pani do wspomnień, kiedy jeszcze było normalnie? Kończyliście budować ten dom, mieliście radosne plany. Przecież chyba dlatego pojechała Pani z Manią rok temu na Santorini, gdzie spędziliście w 1999 roku ostatnie piękne wakacje, wszyscy razem?

- Nie chciałam doganiać czasu. Ani go zatrzymywać. Pragnęłam tylko pokazać Mani i sobie, że taśma się przesunęła, że ten czas jest inny, że życie jest czymś innym. Byłam na to już gotowa. Dziwne, bo ta podróż mi się wcześniej przyśniła. We śnie zobaczyłam ruiny hotelu i tego miejsca, w którym było nam tak dobrze. Tętniło życiem i nagle - nie istnieje. Gdy tam przyjechałyśmy, wszystko było jak w moim śnie. Nie zaskoczyło mnie, że tamten piękny hotel to dziś gruzowisko. Że basen pusty, a palmy uschły. Bolało, ale w tym momencie wiele zrozumiałam.

Że nie ma powrotów?

- Że nie ma tamtego czasu, że mamy to jedno życie - teraźniejszość. Starajmy się więc robić wszystko, by je poprawiać, co trochę się udaje, a trochę nie. Myślę, że ta podróż była potrzebna. Przedtem obejrzałyśmy film nakręcony wtedy przez Jacka (męża Ewy Błaszczyk, który zmarł na krótko przed wypadkiem Oli - przyp. red.). Zagubił się gdzieś, ale akurat przed wyjazdem się odnalazł. Sądzę zresztą, że wcześniej byłoby nam bardzo trudno na niego patrzeć. A wtedy nastąpił ten właściwy moment. Na to, by Mania przypomniała sobie Olę, gdy ta była zdrowa. By Ola usłyszała własny głos. By wróciło do nas na chwilę szczęśliwe dzieciństwo naszych córek. Historia zatoczyła koło. Klamra zamknęła się po tych 10 latach po to, by do nich nie wracać.

Pojechałyście tam, by odciąć przeszłość? Była już Pani na to gotowa?

- Przeszłość zaczęłam odcinać już, gdy zagrałam w monodramie "Rok magicznego myślenia". To od niego się wszystko zaczęło. Tę

sztukę Joan Didion podsunęła mi moja przyjaciółka. Kiedy ją przeczytałam, byłam wstrząśnięta. To przecież o mnie! Mąż autorki umiera, córka zapada w śpiączkę. Zastanawiałam się, czy ludzi to nie zmyli, czy nie powiedzą: To nie teatr, to prawda. Czytałam, czytałam, czytałam, bo musiałam sama sobie odpowiedzieć, czy dam radę ją zagrać. Czy to nie będzie wiwisekcja. Motto do niej brzmiało tak, jakbym sama je napisała: "Życie zmienia się szybko, życie zmienia się w jednej chwili, siadasz do kolacji i życie, jakie znasz, się kończy. Pozostaje kwestia żalu nad sobą". Bałam się, czy mogę tę historię potraktować czysto profesjonalnie, czy ona mnie po prostu nie wykończy. Nie mogłam popełnić błędu, pomylić się. Takie czytanie na głos jednak bardzo dobrze mi zrobiło, wypowiadanie słów, pod którymi mogłabym się podpisać. Pewne fragmenty skreśliłam, nie chciałam ich mówić. I nadal nie chcę.

Dotyczyły śmierci męża czy choroby córki?

- Dotyczyły wszystkich śmierci i wniosków z nich płynących. Teraz już wiem, że ten monodram był potrzebny i mnie, i widzom, którzy chcą go oglądać. Ludzie przychodzą na "Rok magicznego myślenia" nie po to, by nasycić się moim bólem, lecz by zmierzyć się z bardzo głębokim tematem.

Ta sztuka to Pani lekarstwo? Oczyszczenie?

- Katharsis i trauma jednocześnie. Okazało się jednak, że mogę, że umiem już o tym mówić w ten sposób. Że jestem aktorką, która potrafi zostawić na boku własne przeżycia. W tym zawodzie to bardzo istotne. Przeżyłam w niej mój ból aż do końca, wypełniłam się nim i wyszłam inna. Dlatego mogłam pojechać na Santorini, gdzie 10 lat wcześniej byliśmy tacy szczęśliwi. Gdzie dziewczynki jeździły z ojcem samochodem, udając, że go prowadzą, gdzie skakały z trampoliny - Ola pierwsza, bo zawsze była bardziej śmiała niż Mania. Ta trampolina ciągle tam jest. Kiedy wróciłyśmy, opowiedziałyśmy Oli szczegółowo o tej podróży. A Mania potem wyjechała na obóz, też do Grecji. Wróciła taka radosna, pełna wrażeń. W niej też coś pękło, jak we mnie. Tą podróżą zamknęłam jedne drzwi i otworzyłam nowe. Mogłam pójść dalej bez obciążeń przeszłością. I chociaż to odcinanie było dla mnie tak trudne, tak bolesne, wiem, że postąpiłam słusznie. Żeby przeżyć do końca swoją traumę, nie wolno przed nią uciekać.

Pani napisałaby inną sztukę. O budzeniu dziecka do życia. Właśnie wróciła Pani z Moskwy, gdzie kolejny raz podano Oli jej własne komórki macierzyste. To cześć Pani walki i niepoddawania się? Wiara, że jednak, że może?

- Ja naprawdę nie oczekuję cudu, wiem jednak, że ta terapia daje lepszą odporność, wpływa na lepszy wzrok, na szybsze myślenie, na komunikatywność. Nie ma już w jej i naszym życiu takiej drżączki, jak była, nie stąpamy już po tak kruchym lodzie. Nawet gdy wiadomo, że choroba Oli nie jest stanem przejściowym. Właściwie czekam już tylko na to, co się może wydarzyć w nauce. W medycynie ciągle się coś dzieje. Ale to jest tak odległe jak science fiction.

Pani się skupia na teraźniejszości, lecz próbuje też zmienić przyszłość?

- Na pewno nie ingeruję w moc Pana Boga, ponieważ to nie człowiek decyduje o tych sprawach. Jednak po swojemu się modlę, choćby o harmonię mojego świata. Nie podoba mi się ten pragmatyczny i konsumpcyjny. Nie chcę wpuścić go do mojego domu.

To jaki powinien być Pani świat? Ludzi silnych? Żyjących bez lęku? Kiedyś bała się Pani wielu rzeczy. A mąż chronił Panią przed tymi lękami. Teraz go nie ma. Kto więc Panią osłania?

- Nie bałam się, tylko przestraszyła mnie agresja podczas sylwestra 2000 roku. Byliśmy w Zakopanem na Krupówkach, petardy wpadały ludziom do mieszkań, wybuchały pożary. Jacek powiedział: "Chodźmy stąd". Chciał mnie ochronić przed niebezpieczeństwem. Nie dlatego, że byłam słaba. Wkrótce potem okazało się, że miałam wystarczającą siłę. Nie było zresztą wyboru. Po wypadku Oli znalazłam się "na musiku". Musiałam iść na wojnę o nią - żeby przeżyła, i jeszcze żeby moje życie stało się znośne.

W tym pierwszym okresie było przy Pani wielu przyjaciół, kolegów. Pamiętam koncert charytatywny na rzecz Oli. Później już takich akcji nie było?

- Współodczuwanie zmniejsza się z czasem, wykrusza. I nie można mieć o to do nikogo żalu. Każdy ma swoje problemy, swoje życie. W 2002 roku założyłam z księdzem Wojtkiem Drozdowiczem fundację "Akogo?". Miała być dla Oli, ale powstała właściwie z takiej bezradności. Ja mówię, że to Ola założyła tę fundację, żeby nadać sens temu, co się stało. Gdy jeździłam do niej do szpitala, spotykałam inne rodziny, inne maiki i inne dzieci w śpiączce. W jakimś przebłysku narodził się we mnie pomysł fundacji, ale też budowy ośrodka medycznego, w którym takie dzieci będą miały krótko po wypadku specjalistyczną opiekę, rehabilitację, gdzie być może wrócą do życia. To było jak zwrócenie długu, jaki zaciągnęłam u wszystkich osób dobrej woli, które mi pomogły. Wiedziałam też, gdzie jest miejsce na taką klinikę przy Centrum Zdrowia Dziecka. Przez ostatnie półtora roku doskonale nam się współpracuje z panią minister Ewą Kopacz, a od zawsze z dyrektorem CZD Maciejem Pirógiem. Program ośrodka jest już dopracowany. Agencja Oceny Technologii Medycznych merytorycznie właściwie go zaakceptowała, a teraz czekamy na jej oficjalną wypowiedź w tej sprawie.

Ale "Budzik" już Oli nie pomoże?

- Nie, za dużo czasu minęło. Budzik jest dla dzieci do 15 miesięcy od wypadku. Pamiętam jednak, jak straszliwie o nią walczyłam, jak zmieniałam oddziały, szpitale, miasta. Cały czas szukałam. Nie wzięłam jej do domu, nie oddałam do hospicjum, jak mi proponowano. Gdy się przejdzie taką drogę, wiadomo, jak potrzebne jest rodzicom takie miejsce, skąd się ich dziecka nie wyrzuca. Sama siebie nie podejrzewałam o taką determinację. Mam też przeświadczenie, że to Ola nad wszystkim czuwa, trwa, napełnia nas siłą. Ona ma nieprawdopodobną wolę życia. Nawet lekarze są w szoku. Rozmawiałam z neurolog w Moskwie, która nie widziała jej pół roku. Zdumiała się: "Ależ ona jest lepsza". To niesamowite, jak ona strasznie chce żyć, działać. Wszystko w niej powinno ulegać degeneracji, a jednak się poprawia. To już graniczy z cudem.

Jak jej się poprawia, to i Pani się poprawia?

- Wszystkim się poprawia. Pielęgniarkom, fundacji, Mani, psom. Budowie. Kompletnie inna jest jakość życia Oli w chorobie i wszystkich nas dookoła. Ola daje nam napęd samą swoją obecnością. Ona czasem się uśmiecha, czasem spojrzy bardzo rozumnie. Mamy wtedy wrażenie, że nas rozpoznaje, że wie, co do niej mówimy. Właściwie każdego dnia dzieje się z nią coś nowego. Spojrzenie, ściśnięcie za rękę, mrugnięcie na znak, że rozumie. Ona jest zamknięta w klatce swojego ciała. Ile do niej dociera z normalnego życia, nikt nie wie. Ola jest tajemnicą.

Jak radzi sobie z tym wszystkim druga córka Mania? Może normalnie funkcjonować? Cieszyć się przyjemnościami życia nastolatki, gdy za ścianą zmaga się z chorobą jej siostra bliźniaczka?

- Mania bardzo dobrze sobie radzi, moim zdaniem. Przed chwilą jeszcze miałam na tarasie pół jej szkoły, bo było okienko w lekcjach. I ona wszystkich tu zaprosiła. No i fajnie. Wiem, że łatwo było zabrać Mani jej normalność, podporządkować jej życie chorobie siostry. Profesor Gerstenbrand przy drugiej konsultacji wziął mnie na rozmowę. Powiedział: "Niech Ola choruje z lekarzami, a pani ma jeszcze zdrowe dziecko. Proszę o tym pamiętać". Zrozumiałam, że muszę siebie dzielić między dwie córki. Rozmawiać z Manią, zabierać ją na wakacje, interesować się jej sprawami. Zresztą Mania ma ogrom zajęć.

Zakochała się już?

- Nie. Nie ma na to czasu. Ale pewnie i to wkrótce nastąpi. Obie staramy się iść do przodu. Obie uważamy, że jest tylko jutro. Mania też to rozumie. Jest niezależną 17-latką, rozsądną przy tym, dobrze się uczy. Szkoła nie wchodzi nam do domu.

Włącza się w sprawy fundacji i "Budzika"?

- Włącza. Zawsze jest przy mnie, gdy dzieje się coś ważnego. Widzi inicjatywy innych ludzi, cieszy się, gdy nam pomagają. Cała jej klasa łącznie z nauczycielkami - są cudowne - piekła ciasta i sprzedawała je. Dochód przekazywali na "Akogo?". Mania cały czas ma poczucie ważności tego, co robimy...

A myśli Pani o sobie, swoim życiu Ewy Błaszczyk, świetnej aktorki, atrakcyjnej kobiety?

- Czemu nie? Staram się myśleć. Wyprodukowałam recital, wydałam płytę, napisałam książkę, zrobiłam monodram, zagrałam w filmie "Mistyfikacja".

Nie o to pytam. Czy ma Pani prawo skazywać siebie na samotność?

- Ależ ja nie skazuję siebie na samotność. Nie jestem połamana, przetrącona, pokiereszowana na tyle, by uciekać przed życiem. Przeciwnie, to życie mnie wypełnia, cieszy. Gdy zakwitnie drzewo w ogrodzie, widzę je, czuję zapach kwiatów. Kiedyś nie czułam, nie widziałam, jakby mnie nie było. Teraz jestem. I myślę racjonalnie. Nie płaczę, bo nie muszę. Lubię pójść z przyjaciółmi na kolacje, lubię poczytać w łóżku książkę. Mogłabym się nawet zakochać - wszystkie drzwi we mnie są pootwierane, jeśli o to chodzi. Mam jednak bardzo mało czasu. Właściwie nie mam go wcale. Szkoda by mi go było przeznaczać na coś miałkiego.

Jest Pani inna niż 11 lat temu?

- Pewnie tak, chociaż bardzo trudno odgrodzić od moich przeżyć normalny bieg czasu, wiek, doroślenie. Mam jednak apetyt na życie taki, jaki miałam kiedyś. To mogę powiedzieć z czystym sumieniem. On przygasł, ale teraz się odrodził. I wie pani co? Ja nawet czasami czuję się szczęśliwa. Jak w piosence Ryśka Riedla: "W życiu piękne są tylko chwile".

Wspomóż fundację "Akogo?":

- SMS-em Budzimy pod numer

73101 (3 zł + 22% VAT)

-1% podatku: KRS 0000125054

- datkiem na konto

w Banku Nordea Polska:

5414401101 0000 0000 0566 9774

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji