Swojskość na nowo zobaczona
NIBY jedną tylko "Zemstę" napisał Aleksander Fredro, a przecież jest ich wiele i są one bardzo różne - za sprawą teatrów, o czym wie każdy, kto pilniej do nich uczęszcza. Sam już nie zliczę, ile różnych inscenizacji tej polskiej arcykomedii widziałem na scenie, w tym też miernych, a jednak powtarzam: bogactwa tego nie da się wyczerpać.
Przypomnę dwa przedstawienia, do których byłem specjalnie przywiązany: szczecińską "Zemstę" Józefa Grudy i Adama Kiliana, gdzieś z początku lat 60-tych, oraz hubnerowską sprzed paru lat, prezentowaną na małej scenie w Teatrze Powszechnym. W pierwszej dawny polski światek odżywał na zasadzie poruszenia bardzo czupurnych i bardzo śmiesznych kukiełek, druga - bardzo kameralna, "nieinscenizacyjna" - okazała się przede wszystkim nieoczekiwanie wdzięczną partyturą aktorską; Anna Seniuk, choćby już nic nie zagrała, po tamtej Podstolinie zostanie dla mnie wybitną artystką - na zawsze.
A teraz - jeszcze jedna "Zemsta", i znowu inna. Tym razem na scenie Teatru Narodowego, w reżyserii Jerzego Krasowskiego. Ujęcie jest różne od wielu, tradycją poświadczonych inscenizacji. Już pierwsza scena śniadania Cześnika i przebudzenia jego "dworu" nasuwa pytanie: gdzie to się dzieje, w jakich mianowicie rejonach szlacheckiego środowiska? Cześnik, podkomorzy, sędzia - te dawne tytuły powiatowe kojarzą nam się potocznie z dosyć eleganckim, nostalgicznie prześwietlonym światem "Pana Tadeusza". A wiemy, że tak wcale być nie musiało, że ten świat był rozwarstwiony, że były okolice bogatsze i biedniejsze, zaś obok panów całą gębą żyły też szlachciury biedne, robiące bokami, a tylko zadające szyku. Cześnik parnawski, spisujący "Pamiętniki Soplicy", pokazał nam tej niezamożnej klienteli sporo, a u Łozińskiego też jej nie brakuje. Dlatego sądzę, że zamysł Krasowskiego, lokujący środowisko "Zemsty" nieco poniżej naszych przyzwyczajeń, ukazujący Cześnika niejako w skarpetkach i jednym bucie, jest z całą pewnością usprawiedliwiony, różnicuje bowiem tradycję inscenizacyjną nie zamykając zarazem drogi do sprawy najważniejszej, to znaczy do zabawy. Bo "Zemsta" jest nie elegią, nie dramatem narodowym - tylko wspaniałą komedią.
Powyższe nie znaczy, że reżyser brutalnie deklasuje swych bohaterów. W końcu Cześnik założy i drugi but, a do pojedynku wystroi się nawet dosyt paradnie, podobnie jak Rejent; rzecz w tym, że ukazują się nam już nie wysokie progi, lecz światek nadwątlonej świetności, w którym gest, postawa, fumy są tyleż pozostałością, co substytutem "lepszych czasów", w którym dysproporcja między chcieć a móc, między pozą a rzeczywistością ukazuje się bardziej wyraziście.
A jest to wyrazistość bardzo, rzekłbym, teatralna. "Zemsta'' w Narodowym jest bowiem nie tylko śmieszna, ale i pełna niespodziewanych kontrastów. Oto drobny, czupurny Cześnik staje wobec zwalistego, mocnego Rejenta: i tu więc odwrócenie tradycyjnych wyobrażeń staje się dodatkowym efektem. A znów Papkin to smutne, żałosne factotum, które nawet format swych łgarstw i zmyśleń musi dostosować do iluzorycznej świetności dworu Cześnika. Wreszcie Dyndalski: umysł skromny, postać prawdziwie senatorska. Kwartet: Witold Pyrkosz - Cześnik, Józef Nalberczak - Rejent, Wieńczysław Gliński - Papkin i Kazimierz Wichniarz - Dyndalski jest prawdziwą ozdobą tego przedstawienia i źródłem jego komizmu - na tle tej zdeklarowanej swojskości, która (w przeciwieństwie do zmityzowanej tradycji "Zemsty") wydaje się swojskością realistyczną.
Uzupełnijmy jeszcze ten obraz o rolę Krystyny Królówny - Podstoliny, o sympatycznie charakterystycznego Wacława - Marcina Sławińskiego, wdzięczną Klarę - Ewy Serwy.
I jeszcze to: ładnie pomyślana, jakby wedle starych sztychów, w ładnych szarościach utrzymana scenografia Jerzego Rudzkiego trafnie przystaje do myśli reżysera. Sprawne i zabawne sceny bójek opracował Zbigniew Żukowski.
MIŁO pisać z tak pozytywnym przekonaniem w przeddzień Dnia Teatru. Repertuar Teatru Narodowego buduje się stopniowo i wzbogaca o ważne tytuły oraz nie mniej interesujące inscenizacje.