Artykuły

Czołem, Panie Kazimierzu...

Tego wieczoru wszystkie najgorsze moce przyrody sprzysięgły się przeciwko miłośnikom Fredry i Wichniarza. Ostry wiatr i mokry śnieg zacinały prosto w oczy, a nie sprzątane ulice (ZOM świętuje z re­guły w soboty i niedziele choć na świecie wiosennym zawierucha śnieżna) zamieniały się stopniowo w ogromne bajora. Nic jednak nie było w stanie przeszkodzić szczęśliwym posiadaczom biletów i zapro­szeń, na premierę "Zemsty" w warszawskim Teatrze Narodowym. Ci,którzy przybyli - nie żałowali. Zobaczyliśmy bowiem przedstawienie barwne, dowcipne i znakomicie zagrane. W nastrój spektaklu wprowadzała zebranych zebranych pieśń staropolska i znakomita scenografia Jerzego Rudzkiego. Wierzymy, że tak mogła wyglądać sławna ruina w Odrzykoniu, o którą przez lat trzydzieści toczyły się spory między sąsiadami, zakończone, podobnie jak w "Zemście", weseliskiem przedstawicieli dwóch zwaśnionych rodów.

Połowę owego zamku otrzymała zresztą małżonka Aleksandra Fred­ry, a pisarz, przeglądając papiery majątkowe musiał zapamiętać wą­tek owych sąsiedzkich sporów, obrosłych w zatargi, waśnie, pozwy sądowe i akta procesowe. Prawdopodobnie dane, zawarte w papierach niemało wzbogaciły ustne opowieści i rodzinne legendy. Przekoma­rzania pary zakochanych także mógł czerpać wprost z życia, jako że wiele lat trwały jego konkury o rękę przyszłej żony, jako że Zofia in spę Fredrowa była wcześniej poślubiona innemu mężczyźnie. A że sprawy uczuć niebezpiecznie były poplątane z kwestiami majątkowymi, koligacjami rodzinnymi, powodującymi zrozumiałe opory, przeto w tej zabawnej komedii można odnaleźć wiele takich akcentów, które przypominają także i takie chwile z życia Fredry, w których nie miał on zbyt wielu powodów do radości. Pełne goryczy reminiscencje ro­mansu dzielnego wojaka napoleońskiej epopei nie mają tu jeszcze odcieni zgryźliwości czy irytacji wobec otoczenia. Fredro znał zresztą doskonale swój świat, nie upiększał i nie koloryzował swych boha­terów, jako że poznawał ich nie tylko przy odświętnych salonowych okazjach, ale na żołnierskich biwakach, w salach sądowych czy choćby podczas długotrwałych układów o pożyczki, dziedziczenia, posagi etc. Grywano kiedyś sztuki Fredry w taki sposób, by lirycznie ukazać przeszłość i szlacheckich przodków w kontuszach i karabelach. By­wały także i takie spektakle, w których starano się per fas et nefas uczynić ze znakomitego komediopisarza nieubłaganego sędziego włas­nego stanu szlacheckiego, drapując go nieomal w togę ludowego sę­dziego, spragnionego obszarniczej krwi. Tymczasem Fredro - to Fredro, szlachciura, dumny ze swego herbowego miejsca w dziewięt­nastowiecznej społeczności Galicji, politycznego współmyślenia z pa­nami Potockimi z Łańcuta, Sapiehami czy Krasickimi. Zwolennik pańszczyzny, ale przeciwnik obcojęzycznej biurokracji zaborczej cie­szył się sporą popularnością wśród podobnie do siebie myślących po­siadaczy galicyjskich, zwolenników współpracy szlachty i tronu, ideo­wy protoplasta Stańczyków galicyjskich. Dziś określilibyśmy go nader elegancko - jako zwolennika pracy pozytywnej. Ten osobliwy kon­serwatyzm społeczny hrabiego Aleksandra nie przeszkadzał bystremu obserwatorowi w ukazywaniu zarówno drobnych wad, jak i więk­szych przywar własnej klasy, a kwestie o załatwianiu sejmikowych sporów przy pomocy szabli czyli tzw. bigosowania i dziś nakłaniają do pewnej zadumy.

Ale jesteśmy na przedstawieniu - więc bawmy się. Wizja Jerzego Krasowskiego podoba się publiczności. Klasyk wcale nie musi być nud­ny, chociaż nie ma dziś na scenie Narodowego ani Hond, ani drabin. Mamy za to odmiennie od dotychczasowych wizji aktorskich ukazane postacie Cześnika i Rejenta... Cześnik w wykonaniu Witolda Pyrko­sza - to znakomite studium krewkiego warchoła, dla którego istnieją jednak, mimo wściekłego temperamentu, nieprzekraczalne reguły. Re­jent interpretowany przez Józefa Nalberczaka jest mieszaniną szla­checkiego diabła Boruty i obłudnego bigota, maskującego swój praw­dziwy charakter pobożną inwokacją. Papkin Wieńczysława Glińskiego jest z kolei próbą nawiązania do najlepszych tradycji grania tej po­staci w polskim teatrze. Gliński nie celebruje każdego kroku Papkina, nie nudzi publiczności, ale autentycznie bawi. Podstolina Krystyny Królówny swym niesamowitym chichotem, ostrzega, a równocześnie, czaruje ewentualnych kandydatów, kręcących się wokół powabnej wdówki. Młoda para ma sporo wdzięku, co wystarczy, bo główne role i tak mają do zagrania partnerzy. I oczywiście jest Dyndalski w wykonaniu Kazimierza Wichniarza. Jubilat pokazał nie tyle przestraszo­nego totumfackiego Cześnika, ile domownika, zafascynowanego swym chlebodawcą, jego rozumem, znajomością świata. Kto wie - może był w przeszłości towarzyszem wojennych dróg... Cześnik jest dla Dyndalskiego także wyrocznią etyczną, ale tylko do czasu... póki mu nie każe naśladować panieńskiego pisma. Dlatego też scena pisania listu odbiegła tu od tradycyjnego schematu. Dyndalski inaczej spojrzał na swój ideał, ba, obraził się nawet, za szyderstwa ze swej sztuki kali­grafii. Ta uczłowieczona kukiełka, rezydenta zamożnego dworu - to sukces Wichniarza na prawdziwie jubileuszową miarę. Udało się w ogóle to przedstawienie Dyrektorowi Krasowskiemu. Zapewne koneserzy będą wydziwiać, bo spektakl jest bez udziwnień, niczego Fredrze nie dopisano. Aluzji antyrządowych także brak, aktorzy nie grają przeciw tylko po prostu, dla publiczności, a widzowie się cieszą wbrew kryzysowi.

A premiera była okazją do przypomnienia, że Kazimierz Wichniarz już pół wieku służy naszemu teatrowi i widzom,. Były więc kwiaty od wszystkich oficjalnych osobistości, depesze, życzenia od kolegów aktorów i gromkie "sto lat" od obecnej na sali publiczności. Na widowni nie bra­kowało ważnych osobistości, a przyszły one - jak sądzę - nie tylko z towarzyskiego przymusu. Przemawiał także rozrzewniony i wzruszony jubilat. I była w tej beczce szczerozłotego miodu - jak to zwykle bywa w życiu - kropla goryczy. Zabrakło bowiem przy tej okazji młodzieży ze szkół aktorskich, listu chociażby od niektórych reżyserów filmowych i teatralnych, którzy pracowali z Panem Kazimierzem. Troszkę było nam wstyd za tych nieobecnych, obrażonych na wszyst­ko, zatopionych w totalnej negacji. Niedobrze jednak, gdy własne po­stawy zniechęcenia do rzeczywistości zaszczepia się młodym, których się wychowuje w szkole i teatrze. Dobrze byłoby, gdyby nasza mło­dzież aktorska mogła popatrzeć na nieco inne wzory osobowe, niż się przedstawia, do podziwiania i koniecznego naśladowania. A Jubilat - to nie tylko znany i lubiany artysta, ale człowiek niezwykłej praco­witości i obowiązkowości, żołnierz września 1939 i obywatel skory do społecznych działań. Dobrze, że o tym także mówiono na uroczystości w Narodowym, boć taka postawa to także tradycja naszego teatru od czasów samego Bogusławskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji